ZŁY WYBÓR DLA PROKSY

Tomasz Ratajczak, Opinia własna

2012-09-02

W boksie cuda zdarzają się, ale niezbyt często. O tym, że Grzegorz Proksa (28-2, 21 KO) nie ma wielkich szans na zwycięstwo z Gienadijem Gołowkinem (24-0, 21 KO) wiedział każdy, kto trzeźwo ocenia ten sport, nie ulegając zbyt mocno patriotycznym emocjom. Wystarczyło posłuchać naszego wywiadu z Mariuszem Cendrowskim, który zna mistrza z Kazachstanu jak mało kto, sparował z nim wielokrotnie, prywatnie przyjaźnią się. Cendrowski dyplomatycznie wypowiadał się o trudnym zadaniu jakie stoi przed Proksą, ale z tonu rozmowy wyraźnie przebijała pewność, że ta walka skończy się źle dla mistrza Europy z Węgierskiej Górki. Również mój kolega redakcyjny Darek Chmielarski trafnie przewidywał przebieg walki, choć został za to zmieszany z błotem przez wielu czytelników, piszących komentarze zaślepione sympatią do ich sportowego idola. A przecież nic nie stoi na przeszkodzie, aby całym sercem dopingować rodaka, nie tracąc jednocześnie zdolności racjonalnej oceny sytuacji. Podobnie jak tysiące polskich kibiców oglądałem walkę na stojąco, zrywałem gardło i zaciskałem kciuki nawet gdy Proksa padł po raz trzeci na deski, choć zdawałem sobie sprawę, że liczę na cud. Ale na tym polega kibicowanie – dopinguje się swojego faworyta na przekór wszystkiemu, nawet wiedząc, że jego szanse są iluzoryczne. A takie właśnie były szanse „Super G” na pokonanie jednego z najlepszych pięściarzy na świecie, nie tylko w kategorii średniej. Dodatkowo te szanse zostały jeszcze bardziej osłabione czynnikami, na które sam Proksa nie miał bezpośredniego wpływu. Jednak kibicowanie nie powinno przeradzać się w kibolski fanatyzm, który wyładowuje się w agresji. Każdy, kto przed walką ośmielał się wyrazić swoje wątpliwości na temat szans Proksy, odsądzany był od czci i wiary, niemalże jako zdrajca narodu. A dlaczego nie można kibicować nawet wtedy, gdy ma się przeczucie graniczące z pewnością, że nasz idol poniesie srogą porażkę?

Po dwóch trudnych walkach stoczonych w krótkim odstępie czasu, obóz polskiego pięściarza przyjął ofertę pojedynku z Gołowkinem, który był wyborem najgorszym z możliwych. Świetny technicznie i mocno bijący, a wiadomo było od razu, że skoro Proksę trafiał wiele razy bardzo przeciętny Kerry Hope, tym bardziej trafi go znakomity Gołowkin. W dodatku trafi bardzo mocno i celnie, a nie ma przecież pięściarzy odpornych na ciosy, są tylko źle trafieni, jak mawiał nieodżałowany Jerzy Kulej. Zbyt krótki okres przygotowawczy był dodatkowo zaburzony kontuzją dłoni Grzegorza, a okres aklimatyzacji w USA stanowczo zbyt krótki. Wreszcie ciężki temat trenera – Fiodor Łapin ma swoich zwolenników, którzy uznają go za najlepszego polskiego szkoleniowca (ja uważam inaczej), ale moim zdaniem Proksa (i nie tylko on…) pod jego opieką nie rozwija się. Na tym poziomie rywalizacji potrzeba prawdziwego profesjonalizmu, wszechstronnego trenera i bazy przygotowań. To nie są czasy Stanleya Ketchela, do którego przed walką porównywano nieco na wyrost Proksę, czy nawet Raya Sugara Robinsona, gdy boksowało się niekiedy co dwa, trzy tygodnie, często biorąc walki z marszu. Dziś tak nie da się rywalizować na szczycie światowej czołówki. Proksa powinien mieć odpowiedniego promotora, który walki z Gołowkinem w tak krótkim czasie by nie przyjął, odpowiedni sztab szkoleniowy i właściwe warunki treningowe, zwłaszcza jeśli chodzi o dobór sparingpartnerów. Wtedy jego szanse na zwycięstwo nieznacznie by wzrosły. A tak, posłużył jako stosunkowo łatwa i tania promocja kazachskiego mistrza na amerykańskim ringu i na antenie HBO.

Jednak jako kibic Grzegorza Proksy mam nadzieję, że po raz kolejny mój sportowy idol wykaże się hartem ducha, wyciągnie wnioski z porażki i powróci mocniejszy, a ja wiele razy będę miał okazję dopingować go w wielkich walkach. Porażka z Gołowkinem, choć bardzo dotkliwa, wielkiej ujmy mu przecież nie przynosi. Na ringu w Veronie Proksa zderzył się po prostu z przeszkodą, która już niebawem okaże się nie do pokonania dla lepszych od niego. Problem polega na tym, że jego obóz zbyt pochopnie przyjął propozycję sforsowania tej przeszkody, zapewne zachęcony korzystnymi warunkami finansowymi i okazją do zaprezentowania się w prestiżowej stacji telewizyjnej. Pośpiech sprawił jednak, że druga okazja do takiego zarobku nie nadarzy się prawdopodobnie zbyt szybko, a widzowie HBO zapamiętają Gołowkina, a nie Proksę, który dołączył do licznego grona jego szybko znokautowanych rywali. Ten pośpiech w przypadku Proksy jest zresztą zrozumiały, bardzo długo czekał na walki o poważną stawkę, a boks to dla niego przecież praca, która ma zapewnić utrzymanie rodzinie. Ponadto Proksa to facet z wyjątkową charyzmą i gdy dostał od promotora ofertę walki z taką bestią jak Gołowkin, zapewne nawet okiem nie mrugnął. Jednak Grzegorz to wciąż bardzo młody pięściarz, wystarczy zauważyć, że jego pogromca jest od niego o trzy lata starszy. Dlatego mimo wszystko ten pośpiech był moim zdaniem nieuzasadniony, Proksa ma wciąż czas na normalny rozwój i stopniowe podnoszenie poprzeczki. Oczywiście nie mam na myśli walk z przeciętniakami, ale pięściarzami z europejskiej, a potem światowej czołówki, dobieranymi pod kątem budowania doświadczenia i umiejętności potrzebnych później w pojedynkach o mistrzowskie pasy.  Zdaję sobie sprawę z tego, że wielu pięściarzy unikało walki z niewygodnym i utalentowanym Proksą, ale nie przesadzajmy – od czego jest promotor, jak nie od tego, aby takie sprawy załatwiać? A jeśli nie potrafi, to kolejny powód do jego zmiany. Branie walki z Gołowkinem tuż po dwóch pojedynkach ze słabym Hopem, było jak przesiadanie się z syrenki do lamborghini – wiadomo było, że musi skończyć się to bolesną kraksą.