LONDYN ŻYJE BOKSEM

Leszek Dudek, Opracowanie własne

2012-07-16

Nie spodziewałem się, że wypełnione turystami trzecie największe miasto Europy i od lat największe finansowe centrum świata, tak wielkim uczuciem może darzyć sport, a konkretnie boks zawodowy. I to krótko po zakończeniu Wimbledonu, tuż przed rozpoczęciem igrzysk olimpijskich.

Po raz pierwszy niezwykła atmosfera wokół walki Haye-Chisora udzieliła mi się podczas środowej konferencji prasowej w klimatycznym miejscu o nazwie Gilgamesh Restaurant Bar & Lounge. Z zainteresowaniem słuchałem rozmów brytyjskich dziennikarzy, którzy rozwodzili się nad zbliżającą się potyczką. Od czasu do czasu włączałem się do rozmowy, jeśli akurat toczyła się na tematy, w których moja wiedza była porównywalna z tą, jaką dysponowali miejscowi i kiedy mogłem wnieść do dyskusji coś ciekawego lub zwyczajnie chciałem się czegoś dowiedzieć. Gdy zastanawialiśmy się wspólnie, czy tym razem "Hayemaker" nie zaśpi, wszystko się rozpoczęło.

David i Dereck nie mogli oczywiście pojawić się w tym samym czasie, a tym bardziej wejść na salę, korzystając z tych samych drzwi. Ich dyskusja była momentami szalenie zabawna, zwłaszcza gdy jeden wytykał drugiemu najgorsze wpadki. "Del Boy" zaczepiał klasycznym "How's your toe?", bawił się tabliczką z napisem "Ain't Toe Stopping Us Now" parafrazującym słowa piosenki, przy której Haye wchodzi do ringu i paradował w koszulce przedstawiającej przeciwnika leżącego na deskach i wielki napis "DEJA VU?". Haye nic sobie z tego nie robił i zapewniał, że znokautuje Chisorę tak, jak zrobił to kilka miesięcy wcześniej podczas bójki w Monachium. Dereck próbował wszelkimi sposobami zwrócić uwagę przeciwnika, jednak na "Hey pretty boy, look at me!", Haye odpowiadał: "All you need to look at are my fists. My fists and then 8,9,10". Punktem kulminacyjnym było oczywiście "face to face", na którym doszło do kolejnej utarczki słownej, w wyniku której zawarty został zakład – znokautowany wspomoże wskazaną przez zwycięzcę fundację charytatywną kwotą 20 tysięcy funtów. To nie pierwszy taki zakład, ale media mają pożywkę. Dobra robota.

Jako zagorzały kibic, który kariery obydwu nieobliczalnych zawodników śledzi od wielu lat, oczekiwałem wielkich emocji lub pierwszego skandalu już na ceremonii ważenia. Dzień wcześniej Chisora z rozbrajającym uśmiechem oznajmił mi, że po nim można spodziewać się wszystkiego i ciekawie będzie w każdym miejscu, w którym się pojawi. Do kina Odeon w West End udałem się wcześnie i na miejscu byłem ponad godzinę przed rozpoczęciem, ale ku mojemu zdziwieniu, już wtedy zaczynało brakować miejsc dla fanów, którzy przyszli obejrzeć spektakl. Richard Maynard z Frank Warren Promotions wskazał mi rząd dla kamerzystów, więc szybko rozłożyłem sprzęt i z niecierpliwością czekałem.

Niewielka część kibiców miała ze sobą tabliczki w kształcie stopy z napisem "Ain't Toe Stopping Us Now", co chwilę ktoś z tłumu rzucał hasła "How's your toe?" lub moje ulubione "He glassed me, he fuckin' glassed me!" albo "I swear to God, David. I'm gonna fuckin' shoot you!", którym natychmiast wtórowały kolejne głosy i salwy śmiechu. Fani bawili się świetnie, dziennikarze i organizatorzy tak samo. Rozrywka na niskim poziomie? Może, ale śmieszy pierwsze pięćdziesiąt razy – jak najlepsze filmy z nieodżałowanym Leslie Nielsenem.

W czwartek i sobotę słyszałem te teksty dziesiątki, jeśli nie setki razy i przysięgam, że budziłem się i kładłem spać z echem "He glassed me" w głowie. Przez całą drogę powrotną z ważenia układałem sobie możliwe scenariusze. 90 minut minęło jak mgnienie oka. Piątek był dla mnie chyba najdłuższym dniem tego roku, ale kiedy nadeszła sobota i do walki zostało już tylko kilka godzin, czułem emocje porównywalne tylko z tymi, jakie towarzyszyły pojedynkom Gołoty, wrocławskiemu starciu Adamek-Kliczko i niektórym największym klasykom z udziałem moich ulubieńców – Barrery, Moralesa, dawnego Roya Jonesa, czy Pacquiao z czasów, kiedy był jeszcze głodnym sukcesów niszczycielem.



Długa droga do Upton Parku zleciała mi błyskawicznie, bo ani przez chwilę nie brakowało partnerów do rozmowy. Miałem wrażenie, że cały Londyn żyje tą walką. Turyści oraz miejscowi, obywatele najróżniejszych nacji, wszyscy dyskutowali o pojedynku Haye'a z Chisorą. Przytłaczająca większość kibicowała temu pierwszemu, ale nie zetknąłem się z przypadkiem nazwania Derecka "bumem" – po prostu sympatia kibiców była po stronie wielokrotnego mistrza świata, jednak wszyscy liczyli na wielkie show i dobrą postawę obydwu zawodników.

W metrze panował jeden temat, na ulicach również. O starciu Haye-Chisora rozmawiali policjanci, sklepikarze, kelnerzy, nawet obsługa McDonald's. Kobiety i mężczyźni, dorośli i dzieci. Na zatłoczonej Castle Street co kilka kroków zatrzymywali mnie ludzie oferujący ostatnie bilety. W tłumie odnalazłem drogę do wejścia dla dziennikarzy, gdzie szybko odszukałem wspomnianego już Richarda Maynarda i po odebraniu akredytacji oraz krótkiej rozmowie, udałem się na przydzielone mi miejsce. Przez moment widziałem Mateusza Borka z Polsatu Sport, ale był on chyba jedynym polskim dziennikarzem na tak ważnym bokserskim wydarzeniu. Zważywszy na to, ilu mamy w naszych mediach ekspertów, jest to co najmniej zastanawiające...

O undercardzie nie ma się co rozpisywać. Organizatorzy wzięli przykład z K2 – skoro główny bohater (w tym przypadku bohaterowie) może wyprzedać całą arenę, to po co trudzić się nad zakontraktowaniem ciekawych walk na przystawkę? Mniej więcej tymi słowami podsumował kiedyś gale Kliczków Przemek Saleta. W końcu pojawił się Michael Buffer, który jest nieodłącznym składnikiem przepisu na wielkie show. Let's get this party started. Wielkie brawa należą się organizatorom za zbudowanie atmosfery w kluczowym momencie, czyli tuż przed głównym daniem wieczoru. Legendarny utwór "London Calling" wykonany przez 30 tysięcy Brytyjczyków, niczym hymn narodowy lub "Pamiętaj" Funky'ego Polaka przy wyjściu Tomka Adamka we Wrocławiu, rzucił mnie na deski. Pozbierałem się dopiero tuż przed samym końcem i włączyłem kamerę spóźniony o dobre 2-3 minuty. Najlepszego nagrać nie zdążyłem, ale widok tysięcy fanów śpiewających na całe gardło i gardzących oberwaniem chmury nad Upton Parkiem, utkwi mi w pamięci chyba do końca życia.



No i zaczyna się. Wejście Chisory bardzo klimatyczne. "Del Boy" zdążył nas już do tego przyzwyczaić. Z flagą na twarzy, kapturem na głowie i nieobecnymi oczami kroczył skupiony. Nie zwracał uwagi ani na gwizdy, ani na wiwaty. Jego duch opuścił ciało. W ringu Chisora ożył, w końcu atmosfera udzieliła się i jemu. "Hayemaker" wchodził do ringu jak Juliusz Cezar wkraczający do Rzymu po przekroczeniu Rubikonu. Towarzyszył mu utwór "Ain't No Stopping Us Now". Kibice tańczyli, śpiewali, bawili się. Przed 23. miejscowego czasu w deszczowym Londynie impreza trwała w najlepsze. No i "Let's get ready to Rumble!!!" O tak, wszyscy byli gotowi.

O samej walce pisać nie będę, bo niesamowita atmosfera na trybunach z pewnością wypaczyła mi jej obraz. Kiedy myślami całkowicie powrócę do normalnego życia, zamierzam obejrzeć telewizyjną powtórkę. Przez jeden moment czułem się w Upton Parku, jak w wehikule czasu, który przeniósł mnie do Kinszasy z 30 października 1974 roku. Jeżeli macie znajomego, który był na stadionie West Ham United w sobotni wieczór lub sami mieliście przyjemność być częścią tej gali, zapytajcie go albo przypomnijcie sobie chwilę, w której w powietrzu unosił się chóralny okrzyk "Bomaye, bomaye", a potem wróćcie do nagrania z walki Ali-Foreman. Na szczęście boks nie umarł po fatalnym werdykcie z pojedynku Pacquiao-Bradley. Żyje i ma się dobrze.

 

Subiektywnie,
Leszek Dudek