PACQUIAO-BRADLEY, CZYLI ODGRZEWANIE KOTLETÓW

Bartosz Filip Bartoszko, blog.bokser.org

2012-06-26

Przepraszam, ale znów będzie o Pacquiao – Bradley. Bardzo niezręcznie jest zaczynać pisanie bloga od negatywnych uwag, ale popełniłem dwa teksty przed tą walką, więc choć nie chcę, to jednak muszę jakoś się do tego pojedynku odnieść. Wziąłem sobie nawet dwa tygodnie wolnego od boksu, by schłodzić rozpaloną głowę. Niestety za dużo to nie pomogło, dlatego też na dobry początek zacznę od złych rzeczy.

O przebiegu samej walki nie warto więcej pisać, bo wszystko już chyba zostało powiedziane. Zresztą wystarczy mieć oczy, by samemu zobaczyć i żadne dodatkowe analizy nie są tutaj potrzebne. Dla mnie osobiście pojedynek ten, a raczej jego wynik, przypomniały wydarzenia z 1999 roku. Wtedy to jako naiwny nastolatek z wypiekami na twarzy czekałem na kolejną walkę stulecia, tym razem między Oscarem de la Hoyą a Feliksem Trinidadem. Także i tamten werdykt rozstroił mi nerwy i zachwiał mą wiarą w ogólnie pojętą sprawiedliwość. Wtedy to kierowany emocjami wysmarowałem pełen goryczy list do nieistniejącego już czasopisma „Bokser”, a później przez parę tygodni nie interesowałem się wiadomościami z ringów. Teraz zaś znów zgniewałem się na boks, jednak nie byłem aż tak poruszony jak 13 lat temu. Chyba przyzwyczaiłem się już, że świat tak po prostu funkcjonuje i co jakiś czas ktoś robi z nas durniów. Niektórzy ładnie nazywają taką postawę cyniczną.

Pozwolę sobie więc cynicznie wystartować mojego bloga wpisem, który niewielu teraz zainteresuje, wszak od walki Pacquiao z Bradleyem minęły dwa tygodnie, a więc medialna wieczność. Zgliszcza zaś, które po niej pozostały, rozwiał na wszystkie strony świata szalejący wicher Euro 2012. Zresztą 10 listopada, kiedy Pac-Man ponownie wróci na ring, nikt już o wydarzeniach z czerwca nie będzie pamiętał, a jeśli dojdzie jakimś cudem do rewanżu z Bradleyem, tylko od telewizyjnych ekspertów od marketingu będzie zależało, jak bardzo przypomną ten skandal i podgrzeją atmosferę przed rewanżem.

Gwoli sprawiedliwości należy dodać, że nie ma w tym wszystkim winy Bradleya, który wyszedł do ringu świetnie przygotowany fizycznie i psychicznie. Jest on wierzącym w siebie zawodowcem, więc nie dziwią mnie jego deklaracje, bo ma on pełne podstawy by wierzyć, że zrobił wszystko, by ten pojedynek wygrać. Za to nie słucham gardłujących promotorów, począwszy od Oscara de la Hoi na samym Bobie Arumie kończąc. Nie wiem też, czy ten ostatni ma coś z tym wszystkim wspólnego i szczerze mówiąc mało mnie to obchodzi. Ci panowie są po prostu w tym biznesie zbyt długo, by być dla mnie wiarygodni.

Pomimo całego mojego cynizmu widzę jednak jakieś pierwsze kwiatki optymizmu wyrastające na zgliszczach po sędziowskim pożarze w Nevadzie. Otóż może wreszcie zacznie się głośniej mówić o pewnych regulacjach i standardach jakie powinny obowiązywać w zawodowym boksie, tak jak ma to miejsce w innych sportowych organizacjach.

Ostatnią rzeczą, jaką warto też z uśmiechem zauważyć, to fakt, że Manny Pacquiao wyglądał 9 czerwca na śmiertelnika. A że na Bradleya to wystarczyło i wystarczy jeszcze na wielu innych, to zupełnie inna kwestia. Problemem jest, że śmiertelny Pacquiao przegrał z sędziami. Boksera najbardziej ranią te ciosy, których nie widzi, a co za tym idzie, nie może na nie ani zareagować, ani się na nie przygotować. Mam wrażenie, że wynik sędziów był dla Pacquiao najmocniejszym ciosem, jaki spadł na niego tego wieczoru. Na mnie zresztą też.