ARUM WYGRAŁ NA RINGU W LAS VEGAS

Tomasz Ratajczak, Opinia własna

2012-06-10

Każdy, kto choć trochę zna się na zasadach oceniania walk bokserskich, nie powinien mieć najmniejszych wątpliwości – minionej nocy na ringu w Las Vegas lepszym pięściarzem był zdetronizowany wczoraj mistrz świata WBO wagi półśredniej Manny Pacquiao (54-4-2, 38 KO), uznawany za króla klasyfikacji P4P. Jego rywal i według dwójki sędziów pogromca, mistrz tej samej federacji w niższej kategorii Timothy Bradley (29-0, 12 KO) wygrał najwyżej cztery-pięć rund. A jednak według pana Duane Forda i pani C.J. Ross wygrał tych rund siedem i został ogłoszony nowym czempionem wagi półśredniej. Czy dwoje doświadczonych sędziów, mających na koncie punktowanie dziesiątków walk mistrzowskich, o innych nie wspominając, mógł przydarzyć się taki szkolny błąd? Oczywiście, człowiek jak wiadomo jest istotą omylną, jednak trudno uwierzyć w zwykłą pomyłkę w tak łatwym do oceny pojedynku. I doprawdy, pojawiające się tu i ówdzie w mediach próby wytłumaczenia, że wygrana Bradleya wynikała ze specyfiki oceniania walk w stanie Nevada, a rundy były wyrównane i trudne do punktowania, budzi najwyżej uśmiech politowania.

W takiej sytuacji warto postawić pytanie, będące starą zasadą stosowaną w prawie już przez starożytnych Rzymian: cui bono? Kto zyskał na takim rozstrzygnięciu walki? Odpowiedź jest dziecinnie prosta – promotor obu pięściarzy, największy obecnie w tym interesie, Bob Arum. Oczywiście szwindel będzie raczej trudno komukolwiek udowodnić i też moim celem nie jest rzucanie oskarżeń bez dowodu winy. Jednak wiele wskazuje na to, że znaki zapytania, jakie narosły wokół niesłusznie przegranej walki „Pacmana”, mogą znaleźć odpowiedź w osobie jego promotora.

Co zyskał Arum na porażce Pacquiao? Przede wszystkim filipiński kongresman tak łatwo nie zerwie mu się ze smyczy, by popularność zdobytą na ringu, dyskontować już wyłącznie na arenie politycznej. Ambicją „Pacmana” będzie udowodnienie całemu światu, że został okradziony ze zwycięstwa. A zrobić to można tylko w jeden sposób i tu przechodzimy do drugiej z listy korzyści Aruma – obligatoryjny rewanż, zapisany w kontrakcie. Bradley musi go dać pokonanemu rywalowi do końca tego roku, szykuje się więc kolejny duży zarobek dla organizującego rewanżowe starcie promotora. Przy okazji znacznie wzrósł również marketingowy potencjał niedocenianego i słabo znanego poza środowiskiem bokserskim Bradleya, który również jest zawodnikem Aruma i stary lis może liczyć na kolejne zyski z organizacji jego walk w przyszłości. Wreszcie, porażka Pacquiao oddala perspektywę walki z Floydem Mayweatherem Jr., a być może ostatecznie przekreśla jakiekolwiek szanse na doprowadzenie do tego długo oczekiwanego starcia na szczycie listy P4P. Wielu obserwatorów sceny bokserskiej w USA jest zdania, że jedną z głównych przeszkód w doprowadzeniu do tego pojedynku jest właśnie promotor Filipińczyka, nie mogący zaakceptować sytuacji, w której ktoś inny niż on zgarnie lwią część zysków.

Jak było naprawdę? Czy o wyniku walki rozstrzygnął błąd sędziów, czy też przekupstwo albo serwilizm wobec promotora, tego zapewne nie dowiemy się nigdy. Niestety nie pierwsza to przecież taka sytuacja w historii boksu. Dziwne w tym wszystkim pozostaje także zachowanie Pacquiao przed walką. Podobno opóźnienie wyjścia na ring aż o kilkadziesiąt minut wynikało z tego, że mistrz chciał obejrzeć mecz NBA – bajeczka dla naiwnych. Czyżby była to zamierzona manifestacja filipińskiego pięściarza, który spodziewał się, że będzie musiał zmierzyć się z rywalem nie tylko w ringu? A może zwykła złośliwość wobec promotora? Tego oczywiście też zapewne nigdy się nie dowiemy. Na marginesie tych wszystkich kontrowersji – i na zakończenie felietonu – warto zwrócić uwagę na jeszcze jedną kwestię, która gdzieś umyka w medialnej wrzawie po obrabowaniu „Pacmana” z zasłużonego zwycięstwa. Otóż wczorajsza walka jest już kolejną, w której Filipińczyk nie błysnął, w dodatku w starciu z rywalem odległym o lata świetlne od czołowej dziesiątki rankingu P4P. "Pacman" to już nie ten sam genialny pięściarz, co jeszcze dwa-trzy lata temu. Porównując aktualną dyspozycję Pacquiao i Mayweathera, ocenianą na podstawie ich ostatnich walk, nie można chyba mieć wątpliwości, że prawdziwy król rankingu P4P przebywa obecnie w ciasnej celi stanowego więzienia w Las Vegas. Szkoda, że korona, po którą już bezdyskusyjnie sięgnie po zakończeniu odsiadki, będzie wakująca.