SHOWBIZNES WYGRAŁ ZE SPORTEM

Tomasz Ratajczak, Opinia własna

2011-11-13

Niestety po raz kolejny cierpliwość i wyrozumiałość kibiców boksu została wystawiona na ciężką próbę, po tym, gdy minionej nocy na ringu w Las Vegas jeden z bardziej przereklamowanych pięściarzy w ostatnich latach, po przegranej walce dostał w prezencie od sędziów niezasłużone zwycięstwo z rywalem, którego w ten sposób pokonał niesprawiedliwie już po raz trzeci. Manny Pacquiao (54-3-2, 38 KO) okazał się prawdziwym fatum dla Juana Manuela Marqueza (53-6-1, 39 KO), ale wina spada oczywiście nie na zawodnika, lecz punktujących walkę sędziów. W pojedynku, w którym w najlepszym razie można było dać "Pacmanowi" cztery rundy, jeden z nich widział remis, a dwóch punktowe zwycięstwo kongresmana z Filipin. Warto zapamiętać nazwiska tych rabusiów, którzy pozbawili Marqueza z w pełni zasłużonego zwycięstwa - Dave Moretti i Glenn Trowbridge.

Dlaczego Meksykanin przegrał wygraną walkę? Odpowiedź jest niestety prosta - "kasa misiu, kasa". Miliony kibiców oczekują od dawna wielkiego starcia dwóch liderów rankingu P4P - "Pacmana" właśnie, oraz niepokonanego Floyda Mayweathera Jr. (42-0, 26 KO). Marquez już z Mayweatherem walczył i zebrał straszne cięgi, przegrywając do wiwatu prawie wszystkie rundy. A w Pacquiao wielu kibiców upatruje tego, który pierwszy pokona pyszałkowatego "Moneya" (ciekaw jestem jakim cudem...). Oczywiście głównym wygranym jest Bob Arum, który już zaciera ręce licząc wpływy z planowanej na wiosnę potyczki, lub proponując bezczelnie czwartą rewanżową walkę, kolejny raz okradzionemu ze zwycięstwa Marquezowi. Na jego miejscu rzeczywiście omijałbym Meksyk. Bowiem choć nikogo nie złapiemy za rękę, można być pewnym, że na ringu w Las Vegas wygrały biznesowe układy, a nie sport. Z Pacquiao pokonanym przez Marqueza, pogromca Meksykanina, Mayweather z pewnością nie chciałby walczyć i wielka kasa przeszłaby wielu osobom - nie tylko obu pięściarzom - koło nosa. Takich dochodów nikt nie spodziewał się po ewentualnej walce Mayweather-Marquez II.

W każdym razie wszyscy, którzy jeszcze do niedawna ślepo wierzyli w geniusz swojego idola, oczekując jego walki z nielubianym za ekscentryczny styl bycia Mayweatherem, teraz muszą zrewidować swoje poglądy. "Pacman" chyba myślami jest już bardziej na fotelu prezydenta Filipin, co przepowiada mu Arum, niż w realiach ringowej wojny. Może nawet uwierzył w swój niemal boski status jaki ma w rodzinnym kraju, gdyż jego zdziwienie na gwizdy publiczności po oszukańczym werdykcie w Las Vegas było autentyczne. On nie rozumiał, dlaczego zwykle tak kochająca go publiczność, protestuje wobec rabunku dokonanego na zwycięskim Marquezie. Jednak Filipińczyk w takiej dyspozycji jak wczorajszego wieczoru, w przypadku ewentualnej walki z Mayweatherem, zostanie zdeklasowany i nawet "chcący dobrze" sędziowie nie pomogą.

Rabunek w MGM Grand jest tym bardziej bolesny, że psuje reputację całej dyscypliny, w której coraz mniej sportowej rywalizacji, a coraz więcej showbiznesowego cyrku. Wszystko dokonało się zresztą w odpowiedniej scenerii - w końcu Meksykanin został ograbiony w stolicy hazardu. W tej bokserskiej ruletce miał jednak przeciw sobie zbyt wielu graczy i choć rozbił bank, wraca do domu bez nagrody. A wraz z nim wszyscy ci, którzy podobnie jak autor tego felietonu widzieli wyraźne (w granicach 116-112, 117-111) zwycięstwo dzielnego Meksykanina. Marquez zaimponował mi tego wieczoru, pokazując faworyzowanemu Pacquiao, że jego miejsce jest raczej w filipińskim kongresie niż na szczycie listy P4P. Zdecydowanym liderem rankingu pięściarzy bez podziału na kategorie wagowe jest obecnie Floyd Mayweather Jr. i na horyzoncie nie widać rywala, który w najbliższym czasie mógłby zagrozić jego pozycji.