SZPILKA MA COŚ Z MŁODYCH BRACI KLICZKO

Przemysław Rudzki, Onet

2011-10-18

Oglądam w weekend walkę Artura Szpilki, gościa nakręconego, chorego wręcz na wygrywanie, w pozytywnym znaczeniu tego słowa. Facet bije się, jakby wpadł pod budkę z piwem i chciał położyć wszystkich okolicznych cwaniaczków. Chce urwać głowę. Wali bez gardy, z sercem, patrzysz na jego walki i myślisz: to fundament tej dyscypliny.

W setkach walk dwaj faceci oparci na sobie, przyklejeni, snują się po ringu. Szpilka wychodzi po to, żeby się naparzać. Robi wrażenie.

Adrenalina go rozrywa. Chce bić się z całym światem. Jutro Kliczko powiedziałby, że chce z nim walczyć i on by stanął do walki. Na ważeniu już by chciał tego Kliczkę powalić. Mówicie - wariat. Nie - prawdziwy fighter.

Obejrzałem jego walkę jeszcze na fali filmu o braciach Kliczko i jest coś, co ich łączy ze Szpilką, serio, nie ma się z czego śmiać. Na początku swoich karier obaj bracia chcieli się bić, nokautować, nie było w tym wielkich taktyk, strategii, sztabów ludzi, amerykańskich trenerów i wielkich pieniędzy. Była siła i szarża. Dokładnie tak, jak dzisiaj Polak. Jeden z internautów po walce z Owenem Beckiem napisał, że "gdyby Szpilkę wpuścić zamiast Adamka do ringu przeciwko Kliczce, to pewnie by przegrał, ale przynajmniej nie wiałoby nudą". Przegrałby, na bank. Dostałby w cymbał, bo ruszyłby na tego Kliczkę jak szalony, bez gardy, chciałby go rozszarpać. Ale właśnie to ludzie kochają najbardziej, prawda? Po to chodzą na walki. To sprawiłoby, że wstaliby z krzeseł i klaskali na stojąco. Szpilka jeszcze porwie tłumy, zobaczycie. Niektórzy czepiają się przeszłości boksera, inni wytrawni poloniści - jego sposobu narracji. Ludzie, litości! Mike Tyson też nie był profesorem nauk politycznych. Tu chodzi o walenie się po mordach, nie o piękne frazy, jak się komuś nie podoba, niech sobie kupi tomik poezji. Szpilka jest sobą, nikogo nie udaje. Jest facetem, który lubi się bić. Im dłużej robi to w ringu, tym lepiej i bezpieczniej.

Chciałbym, żeby jego charakter mieli piłkarze. Nie mówię już nawet o tych z reprezentacji Polski, dajmy spokój chłopakom Smudy. Mam na myśli wszystkich, nawet tych na topie. Przykład. W niedzielnym meczu z Sunderlandem Arsenal po kwadransie może prowadzić 3:0, ale ma tylko jedną bramkę przewagi. Dostaje przypadkowego gola z wolnego i przestaje grać, staje. Nie ma instynktu zabójcy. Nie skończył rywala, który prawie leżał na deskach i teraz nie wie co zrobić. Przeciwnik wstał, jak w ostatniej scenie horroru. Mimo że wydawał się martwy.

Druga połowa. Arsenal rusza z impetem, wkłada w mecz całe serce, gdyby grał tak od początku do końca pierwszej odsłony, nie musiałby się martwić o wynik. Zawsze zastanawiam się jak to jest. Wielcy zawodowcy, a odpuszczają. Na chwilę, dwie, wystarczy. Zadowalają się byle czym. Marnym 1:0. Nie nokautują. Nie są jak Szpilka, który chce pourywać głowy. A tacy powinni być. Polskim piłkarzom też to radzę przed Euro. Obejrzyjcie tego chłopaka w akcji, jego walki. Chory na wygrywanie - to dobra cecha w sporcie. Wtedy, nawet jeśli przegrasz, nikt nie będzie miał ci tego za złe. Jak mawiał klasyk-kulturysta: - Nie ma opier... się! Bo inaczej nic z tego nie będzie.

Przemysław Rudzki (autor jest dziennikarzem "Faktu" i komentatorem Canal+)