ORTIZ I CORTEZ GŁÓWNYMI WINOWAJCAMI

Tomasz Ratajczak, Informacja własna

2011-09-18

Przez media na całym świecie przetacza się właśnie fala krytyki pod adresem Floyda Mayweathera (42-0, 26 KO), który kilka godzin temu w kontrowersyjnych okolicznościach efektownie znokautował mistrza świata WBC wagi półśredniej Victora Ortiza (29-3-2, 22 KO). Okoliczności całego zdarzenia Czytelnikom naszego serwisu oczywiście nie trzeba przedstawiać – wszyscy widzieliśmy, jak po komendzie „let’s go” wypowiedzianej przez sędziego ringowego Joe Corteza, Ortiz zamiast przyjąć postawę bokserską nadal kontynuował swoje teatralne przeprosiny pod adresem Mayweathera, który z kolei nie zamierzał bawić się w takie ceregiele, strzelił lewym sierpem, poprawił prawym prostym i było po walce. Dziwnym trafem w wielu komentarzach w mediach i wypowiedziach fanów, krytyka omija głównych winowajców kontrowersyjnego rozstrzygnięcia walki w MGM Grand w Las Vegas. Nie wspominając wyjątkowo stronniczego wywiadu, jaki po walce przeprowadził z „Moneyem” Larry Merchant z HBO. Zamiast grozić nowemu mistrzowi WBC „skopaniem tyłka”, powinien sam mocno stuknąć się w głowę i jako niezwykle doświadczony ekspert w sprawach boksu, zwrócić telewidzom uwagę na prawdziwych winowajców całego zajścia.

„Money” oczywiście sam ciężko pracuje nad systematycznym niszczeniem swojej reputacji, dotyczy to jednak głównie jego życia prywatnego. W ringu jest geniuszem, deklasującym jednego rywala za drugim i ma rację twierdząc, że Pacquiao zjada resztki pozostawione przez niego na bokserskim stole. Nie inaczej było tego wieczoru w Vegas. Ortiz nawet gdy trafiał celnie (rzadko!) swojego rywala, był bezradny wobec jego genialnej defensywy. Wyraźnie było widać jego narastającą z rundy na rundy frustrację, przejawiającą się w tym, że kilkakrotnie podejmował próby ataku głową. Na szczęście dla Mayweathera, niemal do końca czwartej rundy były to próby bezskuteczne, choć dostrzegane przez sędziego Corteza. W końcu jednak Ortiz trafił z byka swego rywala i był to wyjątkowo perfidny faul. Ten faul stał się początkiem końca mistrza WBC, który ewidentnie stracił panowanie nad sobą. Słusznie został za to ukarany, rozpoczynając jednocześnie prawdziwy cyrk z przeprosinami Mayweathera. I tu jako drugi winowajca wystąpił sędzia Cortez, niegdyś jeden z najlepszych ringowych na świecie, obecnie mający już najlepsze lata dawno za sobą, popełniający w trakcie walk coraz częściej skandaliczne gafy. Zamiast odsunąć obu pięściarzy na dystans i wyraźnie wznowić walkę, rzucił swoje „let’s go” niemal mimochodem, jednocześnie sprawdzając, czy sędzia techniczny włączył czas. Resztę już znamy.

Czy Mayweather zachował się nie fair? Uważam, że nie. Usłyszał komendę, przyjął kolejne przeprosiny od rywala i na co miał czekać dalej? Aż zupełnie skołowany Ortiz dojdzie do siebie i przypomni sobie naczelną zasadę „protect yourself…”? Zrobił, co do niego należało. Może nie było to zbyt eleganckie, ale z pewnością przepisowe i znacznie bardziej uczciwe niż popełniony z premedytacją faul Ortiza. Nowy-stary mistrz WBC wagi półśredniej i lider P4P od razu po walce zapowiedział, że jest gotowy dać rewanż Ortizowi, ale mi wystarczą te niecałe cztery rundy, które zobaczyłem. Potwierdziło się, że Ortiz nie ma papierów na pokonanie Mayweathera i teraz wszystkie siły w światowym boksie powinny zostać skoncentrowane na doprowadzeniu do zbyt długo oczekiwanej walki „Moneya” z „Pacmanem”. Natomiast sędziemu Cortezowi przydałby się urlop i może posada komentatora walk bokserskich. Ich czynne prowadzenie w ringu, zwłaszcza na najwyższym światowym poziomie, powoli zaczyna przerastać możliwości nawet tak doświadczonego i zasłużonego arbitra, który milionom kibiców na całym świecie ukradł niezły show. Zanosiło się bowiem na coraz bardziej desperackie ataki Ortiza i znokautowanie mistrza świata, porozbijanego kontrami Mayweathera w jednej z końcowych rund.