POGRZEB WAGI CIĘŻKIEJ NA STADIONIE W HAMBURGU

Tomasz Ratajczak, Informacja własna

2011-07-03

Wczorajszy pojedynek unifikacyjny o mistrzostwo świata wagi ciężkiej wszystkich liczących się federacji bokserskich z wyjątkiem WBC, miał szansę otworzyć nowy rozdział w historii królewskiej dywizji. Niestety David Haye nie okazał się długo wyczekiwanym zbawicielem tej kategorii wagowej i nie wniósł ożywczego powiewu do nużącej od lat, pozbawionej emocji i wigoru rywalizacji o koronę wszechwag. Imponował co prawda szybkością i refleksem, ale jego przewidywalne, pojedyncze ciosy bite z doskoku nie były w stanie zagrozić przeciwnikowi, a tłumaczenie porażki kontuzją małego palca u stopy stało się żenującym zakończeniem medialnego spektaklu, który serwował kibicom od kilku lat.

Trudno jednak znaleźć słowa uznania dla jego pogromcy. Władimir Kliczko, obecnie mistrz WBA, IBF, WBO, IBO oraz magazynu The Ring, ograniczył się do swojego asekuracyjnego stylu walki, opartego na wykorzystaniu znakomitych warunków fizycznych, dających mu kolosalną przewagę nad większością rywali. Ukrainiec podobnie jak Brytyjczyk również  przeboksował 12 rund zadając niewielką liczbę ciosów, a z szumnych zapowiedzi o ciężkim nokaucie i „zaliczeniu” Haye’a jako numeru 50 w swoim rekordzie zwycięstw przed czasem, nic nie wyszło. Z każdej rundy, może za wyjątkiem ostatniej, wiało straszliwą nudą, a werdykt 114-112 (obu odjęto po punkcie) chyba znacznie lepiej oddawałby przebieg tej walki niż typowane przez sędziów wysokie zwycięstwo punktowe młodszego z braci Kliczko. Warto również podkreślić, że nieszczęsna zasada „aby pokonać mistrza, trzeba go wyraźnie pobić” nie miała w tej walce zastosowania, gdyż Haye nie był zwykłym pretendentem, lecz także urzędującym i broniącym tytułu mistrzem świata. Niestety obaj mistrzowie zaserwowali nam remake ciężkostrawnego spektaklu pod tytułem Wałujew vs Haye, nieznacznie tylko lepszy od pierwowzoru.

Po zwycięstwie Władimira czarne chmury wiszące od lat nad wagą ciężką, zagęściły się jeszcze bardziej. Mroczna era braci Kliczko zapanowała niepodzielnie i ostatnią nadzieją na jej rozświetlenie pozostała błyskawica z Polski, góral z Gilowic Tomasz Adamek. Nie można mieć oczywiście pretensji do samych braci, że walczą tak, jak walczą – bezpiecznie dla siebie, perfekcyjnie wykorzystując przewagę warunków fizycznych. Ich prawo, są mistrzami i to oni dyktują warunki w ringu. Znacznie więcej należy oczekiwać od pretendentów, którzy powinni wychodzić do ringu z wolą zwycięstwa i szukać go w zaciętej walce, a nie partii szachów, lub żałosnych próbach przetrwania pojedynku i odebrania pokaźnego honorarium. Pod tym względem Haye bardzo rozczarował, gdyż te momenty, gdy próbował atakować pokazywały, że był w stanie sprawić niespodziankę, było ich jednak zbyt mało, niewiele więcej niż w jego walce z Wałujewem.

Wola walki jako klucz do zwycięstwa z Kliczkami i rozruszania grzęznącej w marazmie wagi ciężkiej. To element, który pozwala pokładać pewne nadzieje w Tomaszu Adamku. „Góral” z pewnością nie przegra swojej wrześniowej walki w szatni wrocławskiego stadionu oraz nie będzie ograniczał się do boksowania opartego na dwóch ciosach na rundę bitych z doskoku. Zadanie jakie będzie przed nim stało jest jednak na granicy wykonalności, gdyż różnica w warunkach fizycznych między nim, a Witalijem jest jeszcze większa niż między Władimirem a Haye. Ponadto starszy Kliczko jest bardziej odporny na ciosy i boksuje z mocnego odchylenia, co jeszcze bardziej utrudnia trafienie go znacznie niższemu rywalowi, natomiast sam dysponuje prawdopodobnie jednym z najsilniejszych ciosów w obecnej wadze ciężkiej. Będzie to więc jak wspinaczka na Mount Everest bez aparatu tlenowego.

Mimo wszystko to właśnie Adamek pozostał ostatnią „nadzieją białych i czarnych”, na wyrwanie wagi ciężkiej ze stagnacji i zakończenie ery braci Kliczko. Jeśli mu się to nie uda, pozostanie cierpliwe oczekiwanie aż obaj mistrzowie z Ukrainy przegrają z jedynym groźnym dla nich rywalem, którym jest czas i odejdą na sportową emeryturę, a o schedę po nich zmierzą się tacy pięściarze jak Aleksander Powietkin, Odlanier Solis, Robert Helenius, czy… Tomasz Adamek oraz David Haye. A kibice na całym świecie nadal będą wzdychać i wspominać z nostalgią epokę Mike’a Tysona, Evandera Holyfielda i Lennoxa Lewisa. Choć paradoksalnie, może właśnie kres dominacji braci Kliczko umożliwiający mistrzowską rywalizację pobitych przez nich rywali, będzie nowym otwarciem w królewskiej dywizji. A może tak jak w latach 80. ubiegłego stulecia, gdy po wielkiej epoce Alego, Fraziera, Foremana i Holmesa nastały dla wagi ciężkiej gorsze czasy i zmieniło to dopiero elektryzujące wejście Mike’a Tysona, w drugim dziesięcioleciu XXI wieku, gdy przeminie już era Kliczków, na arenie wagi ciężkiej pojawi się nowy dominator, który tchnie w nią świeży powiew? Czy będzie nim jeden z widniejących na horyzoncie prospektów, takich jak Mike Perez lub David Price? Kibice nie mają wyjścia – pozostaje uzbroić się w cierpliwość, a póki co mocno trzymać kciuki za Tomka Adamka, już za dwa miesiące.