MUHAMMAD ALI NADAL INSPIRUJE

Robert Krzak, Opracowanie własne

2011-04-10

Bokser z innej planety

Niemal każdy fan sportu wie, jakie dyscypliny sportu przyporządkować do nazwisk Arnold Schwarzenegger i Michael Jordan. Ich wielkie osiągnięcia wryły się w pamięć niczym tajemniczy uśmiech Mony Lizy lub data bitwy pod Grunwaldem. Dzięki swojej wyjątkowej charyzmie potrafili sprawić, że przed telewizorem zasiadali nie tylko zapaleni kibice, ale i osoby, dla których sport wyczynowy jest aberracją. Jednym z takich sportowców jest genialny  Muhammad Ali, do 1964 roku znany pod nazwiskiem Cassius Clay.

MUHAMMAD ALI DLA TOMASZA ADAMKA >>

Dudnienie pioruna w dżungli

Koniec lat siedemdziesiątych ubiegłego wieku. Schyłkowy okres rządów Gierka. Oknem na świat jest w polskiej telewizji Studio 2. Polaków najbardziej ciekawią migawki z ziemi obiecanej - Stanów Zjednoczonych. Także otoczony legendą boks profesjonalny. Toteż, kiedy Studio 2 serwuje powtórkę walki Muhammada Alego z George’m Foremanem, która odbyła się 30 października 1974 roku w stolicy Zairu - Kinszasie, jej oglądalność jest nie mniejsza niż ponad dwie dekady później skoków Adama Małysza. “Zgniły Zachód”, jak wykrzykiwali jeszcze kilka lat wcześniej zakłamani kapłani propagandy, odsłonił swą kuszącą słodycz. Dla wielu kibiców do dzisiaj ma ona lekko pucułowatą twarz 32-letniego Alego. Na równi z facjatą Johna Wayne’a - gwiazdy namiętnie oglądanych w sobotnie wieczory westernów.  Ci, którzy od dziecka stykają się z telewizją satelitarną nie zrozumieją cóż to było za święto! Legendarną bitwę Alego z Foremanem, nazwaną “Rumble in the Jungle” (w wolnym tłumaczeniu “Zadyma w dżungli” lub “Dudnienie pioruna w dżungli”) wyselekcjonowano jako deser dla przedstawicieli “świata pracy”.

BOKS AMATORSKI: ZBIGNIEW PIETRZYKOWSKI vs CASSIUS CLAY >>

Udręka u szczytu możliwości

Zanim Ali odzyskał w pojedynku z Foremanem mistrzostwo świata wszech wag, w jego życiu miało miejsce wiele głośnych wydarzeń. Gdy w maju 1967 roku podjął decyzję o zbojkotowaniu powołania do walczącej w Wietnamie amerykańskiej armii, większość opinii publicznej przyjęła to z oburzeniem. World Boxing Association błyskawicznie pozbawiła go tytułu, zaś New York State Athletic Commission odebrała mu licencję zawodowego boksera. Groziło mu także 5 lat więzienia za złamanie ustawy dotyczącej służby wojskowej. Skończyło się na trzyipółletniej przerwie w boksowaniu, u szczytu możliwości. Kiedy w październiku 1970 roku mógł wznowić karierę, nie miał zamiaru tracić czasu na przetarcie w pojedynkach ze słabymi zawodnikami. Po znokautowaniu dwóch cenionych rywali - Jerrego Quarry’ego i Oscara Bonaveny, 8 marca 1971 roku stanął w nowojorskiej Madison Square Garden naprzeciw niepokonanego championa wszech wag, Joe Fraziera. Był to początek najsłynniejszej rywalizacji w dziejach boksu.

Duszenie brata pępowiną  

Na konferencjach prasowych określający się mianem “championa ludu” Ali nazywał Fraziera, którego uważał za uzurpatora na tronie wszech wag, "Wujem Tomem", "Ignorantem" oraz "Gorylem”,  “zbyt brzydkim, aby być mistrzem". Frazier, choć po latach Ali tłumaczył, że takie zachowanie było sposobem na podgrzanie atmosfery przed walką, nigdy mu tego nie wybaczył. W swojej autobiografii stwierdził, że "gdyby Ali był jego bratem bliźniakiem, w łonie matki zadusiłby go pępowiną".

Mistrz prowokacji od “własnej zginął machiny”. Wściekły “Smoking” (“Dymiący”) Joe wygrał z Alim wyraźnie na punkty, rzucając go nawet 26 sekund przed końcem ostatniej, piętnastej rundy na deski. Muhammad był sam sobie winien - przyjął styl dążącego do szaleńczej wymiany ciosów Fraziera. W rewanżowej walce Ali takiego błędu już nie popełnił. 28 stycznia 1974 r. wypunktował “Dymiącego” i zyskał prawo walki z nowym czempionem, pogromcą Fraziera, George’m Foremanem.

Po historycznym zwycięstwie nad George’m (gdy stał się drugim po Floydzie Pattersonie czempionem wszech wag, który odzyskał mistrzostwo), i po trzech obronach tytułu, 1 października 1975 r. Ali potykał się z Frazierem po raz trzeci. 

Dreszczowiec w Manilii

Ciekawie było już podczas rozpoczęcia lotu do stolicy Filipin, Manilii. Gdy stewardesa poprosiła Alego o zapięcie pasa, odpowiedział z właściwą sobie bufonadą: “Superman nie potrzebuje pasów bezpieczeństwa”.
Stewardesa nie pozostała dłużna, kontrując: “Supermen nie potrzebuje także samolotu”. Ale podczas wyjątkowo dramatycznego pojedynku, określanego mianem “Thrilla in Manilla” (“Dreszczowiec w Manilii”) okazało się jednak, że Ali na miano Supermena zasługuje.

- Ze względu na okoliczności i klasę samych pięściarzy – jak wspominał w wywiadzie dla “Gazety Wyborczej” trener Alego, Angelo Dundee - była to najcięższa i najbardziej brutalna walka w mojej trenerskiej karierze. Był to wręcz najważniejszy pojedynek w dziejach boksu. Toczył się w Araneda Arena. Cienki dach, w ciągu dnia było tam gorąco jak w piekle. Żeby zapewnić najlepszą porę transmisji w Stanach, pojedynek zaczął się o 11 przed południem. 40 stopni i ogromna wilgotność! Byłem kompletnie wyczerpany, jeszcze zanim zaczęła się walka. A co dopiero bokserzy! Po 11. rundzie Ali toczy się do narożnika i mówi: "Człowieku! Nie dam rady. Umieram!". A ja na to: "Muhammad, albo jesteś mężczyzną, albo dzieckiem". To była brutalna walka i kiedy się kończyła, z obu kompletnie uszedł gaz. Tyle, że mój bokser miał extra zbiornik. Ali powiedział kiedyś: "Joe zrezygnował z walki sekundę przed tym, jak ja sam chciałem to zrobić". Ale to nieprawda. Był gotowy do walki, widziałem to. Na tym polega boks. Ten, kto zwalczy słabość, zwycięża. Całe szczęście, że był tam Eddie Futch, długoletni trener Fraziera, i poddał go, mimo jego protestów, po 14. rundzie. Frazier nie widział na jedno oko, drugie samo mu się zamykało. Ciosy Alego dochodziły celu, bo Joe nie widział, że nadlatują. Pluł krwią.

Najwięksi rywale “Największego”

Zwycięstwo w Manilii ugruntowało wyjątkową pozycję Muhammada w historii boksu.  Trzeba jednak dodać, że miał sporo szczęścia – ze względu na to, iż walczył w “Złotej Erze” wagi ciężkiej. Nie uznawano by go za tak zjawiskowego czempiona, gdyby na jego drodze nie stanęło wielu wybitnych przeciwników. Żaden inny mistrz wszech wag nie ma na swoim koncie tylu ciężkich ringowych bitew. Co więcej, żaden, poza rzecz jasna Frazierem (i może Evanderem Holyfieldem i Riddickiem Bowe, którzy stoczyli 3 wyjątkowo zacięte pojedynki w pierwszej połowie lat 90.) nie ma w swoim dossier trzech zawziętych walk z rywalem, który był dla niego prawdziwą zmorą.

- Ze wszystkich ludzi, z którymi walczyłem – stwierdził Ali - najbardziej przerażający był  Liston, Foreman był najsilniejszy, Patterson miał największe umiejętności. Ale najtwardszy był Frazier. Wydobył ze mnie to, co miałem najlepszego, a najlepszą walkę stoczyliśmy w Manilii. W czasie tego pojedynku czułem, że coś się ze mną dzieje. Tego dnia Bóg mnie błogosławił. Było tak, jak gdybym zapędził się tak daleko i Bóg przeprowadził mnie przez resztę drogi. Czułem się, jakbym był bliski śmierci. Frazier trafił mnie w korpus ciosami, po których miałem ochotę zrezygnować”.

Mimo nienawiści do Alego, Frazier nie ukrywał podziwu dla rywala.

- Człowieku, trafiłem go ciosami, które skruszyłyby mur. On jest wielkim mistrzem”.

Spacery nad przepaścią

Wielkim mistrzem był bez wątpienia, ale “Dreszczowiec w Manilii” kosztował Alego tyle zdrowia, że powinien był po nim zakończyć karierę. Jednak walczył dalej, decydując się m. in. na trzecią walkę ze swoim najtrudniejszym, obok Fraziera, rywalem - Kenem Nortonem. Kłopoty Alego w pojedynkach z tymi przeciwnikami nie były przypadkowe. W narożnikach obu stał Eddie Futch, który umiał rozpracować “Największego” jak nikt inny. Toteż także w trzeciej walce z Nortonem, który trzy i pół roku wcześniej, w pierwszym, zwycięskim dla siebie pojedynku, połamał Alemu szczękę, toczył kolejną ringową wojnę.
Po kontrowersyjnym zwycięstwie Ali postanowił nieco odetchnąć i dał szansę niedoświadczonemu Alfredo Evangeliście, którego wypunktował bez większych problemów. Jednak, z jakiegoś dziwnego powodu, ciągnęło go do spacerów nad przepaścią i jego kolejnym rywalem był obdarzony “piekielnym” ciosem Earnie Shavers. Ali przechytrzył siłacza i wygrał po piętnastu rundach na punkty, ale przyszło mu to z najwyższym trudem.
- Nie byłem tak zmęczony od czasu walki z Frazierem w Manilii. Musicie sobie uzmysłowić, że mam serce do walki. Jestem prawdziwym mistrzem. Bolały mnie ręce, bolały mnie kolana i plecy. Mam 35 lat. Biorąc pod uwagę wszystko, przez co wcześniej przeszedłem, to cud, że wytrzymałem 15 rund. 

Mimo to, nie zdecydował się na zakończenie kariery. Postanowił jednak zminimalizować ryzyko. Dlatego 4 tygodnie po swoich trzydziestych szóstych urodzinach zmierzył się z niedoświadczonym Leonem Spinksem, który miał na swoim koncie zaledwie 7 zawodowych pojedynków, ale półtora roku wcześniej zdobył złoty medal na igrzyskach w Montrealu (w wadze półciężkiej). Znacznie lżejszy Spinks był spisywany na straty, ale, w przeciwieństwie do Alego, nie zlekceważył przygotowań i odniósł sensacyjne zwycięstwo.

Stary człowiek i jeszcze może

Podrażniony porażką Ali był żądny rewanżu. Zwłaszcza, że miał szansę zostać pierwszym pięściarzem w historii wagi ciężkiej, który zdobędzie mistrzostwo świata wszech wag po raz trzeci. Wyrzeźbiony jak za dawnych lat “Największy” wypunktował Spinksa. Gdy nadszedł termin obligatoryjnej obrony, w rok po zwycięskim rewanżu, zdecydował się na oddanie tytułu i zakończenie kariery.

Niestety, ciągnęło go do ringu, jak wilka do lasu. A może bardziej jak ćmę do ognia, gdyż był już zaledwie znużonym, ociężałym cieniem dawnego tancerza, który za młodu “latał jak motyl i żądlił jak pszczoła”. Rzucił rękawicę swojemu byłemu sparingpartnerowi, dzierżącemu pas mistrzowski WBC, Larry’emu Holmesowi. Uczeń zlał ospałego mistrza na kwaśne jabłko. Chciał upokarzać Alego jak najdłużej, żeby “odwdzięczyć” mu się za okres, kiedy Muhammad robił sobie z niego żarty. Po dziesięciu rundach Dundee zdecydował się na poddanie “Największego”. Była to jego pierwsza porażka przed czasem na zawodowych ringach. Pierwsza i ostatnia przed czasem, ale, niestety, nie ostatnia w karierze. Ali bowiem szybko znalazł powód swojej fatalnej postawy. Tłumaczył, że przez pomyłkę zażył przed walką środek uspokajający, co spowodowało ospałość.

Powolne samobójstwo

Głodny adrenaliny i sławy Muhammad, po ponad rocznej przerwie, pięć tygodni przed czterdziestymi urodzinami, znów stanął między linami ringu. Jego rywalem był niezbyt ceniony Trevor Berbick.

- Wracam nie dlatego – tłumaczył Ali - że mam kłopoty finansowe, nie dlatego, że tęsknię za światłami rampy, i nie dlatego, że ktoś mnie namawia. Po prostu chciałbym po raz czwarty zostać czempionem wszech wag. Do dziś pamiętam, jak Floyd Patterson odzyskał mistrzostwo świata. 

Niestety, nadchodzi czas, kiedy najsolidniejsze nawet przygotowania nie przywrócą choćby połowy dawnej klasy – po dziesięciu rundach jednogłośnie na punkty wygrał Kanadyjczyk. Przegrane z Holmesem i Berbickiem znacznie pogorszyły bilans Alego – ostatecznie wynosi on 56 zwycięstw, w tym 37 przed czasem, i 5 porażek. Co gorsza, pogorszyły także stan jego zdrowia. Na szczęście Ali nareszcie zrozumiał, że kontynuowanie kariery to powolne samobójstwo. Było już jednak za późno.

Wirus oklasków na stojąco

Stan zdrowia Muhammada pogarszał się z każdym miesiącem. Już w 1982 roku zaczął leczyć w klinice University of California chorobę Parkinsona. Pierwsze kłopoty zdrowotne, jak wspominał Dundee, pojawiły się dużo wcześniej. 

- Zaczął chorować jeszcze wtedy, kiedy walczył. Nie wiedziałem o tym. Najpierw, dając wywiady, szeptał. Dziennikarze siadali bliżej. Ja myślałem, że to od uderzeń w gardło. A to był objaw choroby. Jednak nikt tego nie dostrzegł. Ale trzeba pamiętać, że choroba Parkinsona nie jest przypisana boksowi.
Opiekujący się Alim lekarz ringowy, Ferdie Pacheco, już w 1977 roku zaczął go namawiać, aby zakończył karierę. Zauważył bowiem pierwsze oznaki spowolnienia reakcji. Ali inkasował ciosy, których w młodości uniknąłby z łatwością antylopy uciekającej przed żółwiem. Jednak nawet cieszący się jego zaufaniem doktor nie był w stanie przekonać charyzmatycznego geniusza do pożegnania z ringiem.

- To wirus, który nazywa się owacja na stojąco – stwierdził Pacheco - Gdy słyszy się ryk 50 tys. ludzi, euforię, gdy czuje się sławę, trudno zejść ze sceny. W boksie taki wirus może nawet zabić.

Alego nie zabił, ale w wywiadzie dla "Sport Illustrated", w którym ogłosił, że jest chory, pogodzony z losem przyznał rację stewardesie każącej mu zapiąć pasy na czas lotu do Manilii.

- Ludzie myśleli, że jestem Supermenem. A ja jestem człowiekiem.

Pilotowanie supermyśliwca

Dla Dundee’ego, który obserwował Alego od samego początku jego zawodowej kariery uważniej niż ktokolwiek, był on jednak człowiekiem wyjątkowym.

- Przyjeżdża do mnie policjant i mówi: "Codziennie widzę jakiegoś chłopaka, który biega po plaży. Twierdzi, że nazywa Cassius Clay i co rano zasuwa z Miami do twojego gymu. Znasz go?". No tak, to był Cassius. Nie załatwiłem mu transportu na treningi, ale on nic nie powiedział, nie poskarżył się, tylko codziennie biegał te osiem mil (13-14 kilometrów). Boże, jaką ja miałem z niego radość. To było jak pilotowanie myśliwca - jedno dotknięcie drążka i samolot odlatuje. Wystarczyła drobna uwaga, a on się zmieniał. Zwykł mawiać: "Angelo wcale mnie nie trenuje". I tak było. Ja nim tylko delikatnie kierowałem. Chciałem, żeby miał przekonanie, że do wszystkiego dochodzi sam. Mówiłem na przykład po sparingu: "Fantastyczny lewy prosty; sposób, w jaki wyprowadzasz cios, skręcasz ciało i kończysz ruch na palcach nóg, to zupełnie niesamowite". Następna runda, ciach i on to wszystko powtarza w identyczny sposób.

Tańczący diament

Dundee bardzo szybko zrozumiał, że ma do czynienia z diamentem, który po oszlifowaniu może świecić blaskiem dotąd w boksie niespotykanym.

- Wiedziałem, że stać go na bardzo dużo. Pamiętam, że do West Palm Beach przyjechał trenować były mistrz świata wagi ciężkiej, Szwed Ingemar Johansson. Przygotowywał się do trzeciej walki, o odzyskanie mistrzostwa, z Floydem Pattersonem. Jego trenerem był mój nauczyciel, Whitey Bimstein. Zapytał, czy nie mam jakiegoś sparingpartnera dla Johanssona. A jakże, mam! Zawołałem: "Cassius! Chcesz poboksować z Johanssonem?". A on - miał wtedy 19 lat - zaczął śpiewać: "Czy ja chcę? Angelo, Angelo, ja z nim zatańczę". Ludzie od Johanssona, a zwłaszcza Whitey, który był spokojnym człowiekiem, zrobili wielkie oczy: "Co to, do cholery jasnej, ma być?". A ja na to: "Panowie, jeżeli nie widzieliście dotąd tego łobuza, to jeszcze nic w życiu nie widzieliście". Przez cały sparing Cassius krzyczał do Johanssona: "Chodź do mnie, spróbuj mnie złapać, gnojku!". Szwed był czerwony ze złości, biegał za Cassiusem po całym ringu, a on go ośmieszał. Wreszcie po drugiej rundzie, kiedy Johansson był kompletnie wyczerpany, Whitey przerwał sparing.

Treningi w wodzie

Młody Ali potrafił zaskoczyć Dundee’ego  nie tylko w ringu.

- Przyjechał do nas do Miami pewien fotoreporter. Chwalił się przed Cassiusem, że robi zdjęcia pod wodą. Na to Cassius: "To super! Wiesz, mamy z Angelo mały sekret. Treningi w wodzie. Dzięki nim czuję się lżejszy i szybszy. Nikt o tym nie wie". Wtedy magazyn "Life" to była potęga - dostać się na jego łamy to był prawdziwy wyczyn dla nieznanego jeszcze pięściarza. Podstęp się udał. Poszliśmy na basen. Cassius wszedł do wody i pokazywał, jak niby wyglądają te nasze treningi. Ludzie to kupili! A przecież Cassius ani trochę nie umiał pływać.

Mowa-trawa, czyli sprzedaż biletów

Ani trochę nie był też prorokiem, ale słynął z pokazywania na palcach, w której rundzie zamierza skończyć pojedynek. Złośliwi twierdzili, że czasami musiał nieźle kombinować. Dundee zaprzecza jednak, że Ali przedłużał męki Coopera, aby zrealizować zapowiedź, że znokautuje go w szóstej rundzie.

- Bujda. On po prostu robił swoje. A jeśli nadarzała się okazja, żeby spełnić przepowiednię, wykorzystywał ją.
 Trener nie ukrywa, że liczne ekscesy Alego go śmieszyły. Z dystansem traktował je także Ali. Jednak Dundee uważał, że były bardzo przydatne.

- Czy miał mówić tak, jak wszyscy pięściarze przed nim? "Jestem dobrze przygotowany do walki"? To "mowa-trawa". Nie pomaga sprzedać biletów na pojedynek. A nie oszukujmy się: w boksie przede wszystkim właśnie o to chodzi. To zasługa Alego, że boks stał się widowiskiem. Kiedy Cassius nokautował kogoś wcześniej, niż przewidział, wymyślał na poczekaniu jakiś pretekst. Na przykład w 1962 roku zapowiedział, że pobije Dona Warnera w szóstej rundzie. Pokonał go w czwartej i później powiedział reporterom, że Warner nie chciał mu podać ręki przed walką, dlatego postanowił go ukarać i szybciej posłać na deski. Kiedyś powiedział: "Jeśli ludzie wierzą, że jestem w stanie zrobić wszystko, co mówię, to są bardziej walnięci niż ja".

Zemsta, czyli “Jak się nazywam?”

“Bardziej walnięty” niż Ali był niewątpliwie Frazier, którego Muhammad wyprowadzał z równowagi częściej niż kogokolwiek.

- Jedno słowo prowokuje inne słowo – tłumaczył po latach Dundee - Coś powiedział Frazier, coś powiedział Ali. Napięcie rosło, słowa nabierały mocy. Temperaturę podkręcały media. Tylko czekały, aż Ali powie coś ostrego. A on się uczył, szybko zauważył, czego chcą dziennikarze, i dawał im to.
Trener Alego zaprzeczał, że pięściarz czynił to z nienawiści do rywali.

- W boksie nie można przepraszać wszystkich za to, że się żyje. Wielu ludzi, nie tylko z naszego otoczenia, ale też wśród przeciwników, uważało, że to jest zabawne, że to rodzaj gry, że to pomaga sprzedać walkę. Zdarzało się, że przed konferencją prasową Ali godzinami przyjaźnie gadał ze swoim przeciwnikiem, a potem na konferencji zaczynał swoje słowne "mambo-jumbo". Tak, nawet jego przeciwnicy bywali nim zachwyceni. Choć oczywiście były wyjątki, takie jak Joe Frazier, jak Ernie Tyrrell.

Ten ostatni przekonał się, że Ali potrafił być mściwy. Tyrrell nie chciał przyjąć do wiadomości zmiany nazwiska rywala na Muhammad Ali i nadal mówił o nim Cassius Clay. Podczas walki w 1967 roku, po każdym celnym ciosie, Ali pytał Erniego: "Jak się nazywam? I odpowiadał sam sobie: “Muhammad Ali".

“Dajcie mi tego niedźwiedzia!”

Przeciwnikiem, na którym sztuczki Alego, w rodzaju pokazywania na palcach numeru ostatniej rundy oraz prowokującego gadulstwa, nie robiły większego wrażenia był siejący terror czempion wszech wag, Charles “Sonny” Liston.

- Cassius udzielał dziesiątków wywiadów, w których opowiadał, czego to nie zrobi z Sonnym - wspomina Dundee - Sonny zaś mówił krótko: "Moim jedynym zmartwieniem jest to, jak wydobyć pięść z tej jego szerokiej gęby, kiedy już go w nią zdzielę". Na ważeniu Cassius kompletnie ogłupił ludzi, ale on wiedział, co robi. Gdy wchodziliśmy do sali, gdzie miało odbyć się ważenie i gdzie zaraz miał pojawić się Liston, szepnął do mnie: "Trzymaj mnie". A chwilę potem z obłędem w oczach krzyczał: "Puśćcie mnie! Puśćcie mnie! Zaraz go rozszarpię! Dajcie mi go, tego frajera, tego niedźwiedzia!".

Aktor i reżyser w jednym

21-letni wówczas czelendżer Ali, niczym wytrawny reżyser, potrafił zadbać o szczegóły. Podczas oficjalnego ważenia miał na sobie bluzę z napisem "Polowanie na niedźwiedzie", Przedzierał się przez tłum w stronę wagi, wrzeszcząc "Fruwam jak motyl, żądlę jak osa! Bójka, człowieku, bójka!". Potem wydobył skądś długą afrykańską laskę i zaczął nią walić o podłogę. "Jestem mistrzem! Dawać tu tego niedźwiedzia! Ósma runda!". Trudno się dziwić, że niektórzy dziennikarze uznali go za wariata.

Jednak Dundee’ego nie miał najmniejszego zamiaru go powstrzymywać.

- Zatrzymać?! Po co?! To był najlepszy show, jaki dotąd ktokolwiek widział w boksie. Cassius był wspaniałym aktorem.

W trakcie tego show lekarz komisji sportowej stanu Floryda, Alexander Robbins, zmierzył Alemu tętno. Wynosiło ono aż 120 uderzeń na minutę i Robbins obwieścił wszystkim zgromadzonym, iż niezrównoważony emocjonalnie Clay jest bliski załamania ze strachu i być może nie odważy się wejść do ringu. Słysząc to, nieco skonfudowany Dundee postanowił ratować sytuację.

- Krzyknąłem do Frediego Pacheco, lekarza i mojego pomocnika: "Wychodzimy!". Przeszliśmy się kawałek, usiedliśmy na ławce i Fredie zmierzył Alemu tętno, zajrzał do oczu. Clay był zdrów, w pełni formy. On po prostu zawsze był "wielką gębą".

Największy gaduła świata

Nie inaczej było w czasie walki z Listonem, 25 lutego 1964 r. w Miami Beach na Florydzie. Gdy sfrustrowany, kontuzjowany (przestrzeliwujący ciosy mistrz uszkodził sobie bark) “Sonny” nie wyszedł do siódmej rundy, nowo kreowany czempion wrzeszczał: “Mówiłem wam, że jestem największy!”. Powtarzał to później przy każdej okazji i dlatego zyskał przydomek “The Greatest” (“Największy”). Mawiał o sobie także, że jest najpiękniejszy. Wielokrotnie układał całkiem sprawne rymowanki, które chętnie cytowali dziennikarze. Gadatliwy był także podczas pojedynków. Np. podczas pierwszej walki z Frazierem, gdy po zainkasowaniu wielu ciężkich ciosów Joe nadal go atakował, Ali stwierdził “Jesteś szaleńcem”. “Tak - jestem szaleńcem” – odpowiedział toczący pojedynek życia, Frazier. Jednak wielu innych rywali gadulstwo Alego wyprowadziło z równowagi. Na przykład Foremana, który, wściekły że jego atomowe ciosy nie były w stanie powalić tego ujadającego cwaniaka, wystrzelał się niczym karabin spanikowanego żołnierza.  

“Nie mam nic do Vietkongu”

Gdy mowa o spanikowanym żołnierzu, to złośliwym przypomina się stosunek Alego do wojska. Ale, chociaż w 1967 roku odmówił odbycia obowiązkowej służby wojskowej, tchórzem Muhammada nazwać nie można. Musiałby bowiem wstąpić do amerykańskiej armii, która właśnie toczyła, jego zdaniem niesłuszną, wojnę w Wietnamie. Zdanie Alego "Nie mam nic do Vietcongu" trafiło na łamy największych amerykańskich gazet. Nie po raz pierwszy, gdyż jego nazwisko gościło w mediach nadzwyczaj często. Nie tylko ze względu na sportowe osiągnięcia Muhammada. Było to nazwisko muzułmańskie, przyjęte po odebraniu  Listonowi mistrzostwa świata wszech wag w 1964 roku, gdy związany z radykalnym ugrupowaniem Czarnych Muzułmanów Ali poczuł, że nadszedł najwłaściwszy czas na przejście na islam.

Medal w wodzie

Wojującym muzułmaninem nie stał się ze względu na rozgłos. Fakt, że nie unikał rasistowskich wypowiedzi wymierzonych w białych Amerykanów, wynikał między innymi ze zdarzenia, które miało miejsce po powrocie młodego Cassiusa z igrzysk w Rzymie. W rodzinnym Louisville w stanie Kentucky, gdy jeździł wraz ze swoim przyjacielem na motorowerach, złapał ich deszcz. Były to czasy, gdy w Louisville nie brakowało restauracji z napisem “Tylko dla białych”. Jednak Cassius  postanowił się w niej schronić i nawet złożył zamówienie. Wkrótce zostali wyproszeni przez właściciela. W dodatku, na jego polecenie, goszczący w restauracji naziści próbowali mu zabrać złoty medal, z którym Cassius się nie rozstawał. Clayowi udało się zmylić pogoń, ale sfrustrowany faktem, że jest dyskryminowany nawet w rodzinnym mieście, wrzucił medal do rzeki. Utratę olimpijskiego złota powetował sobie z nawiązką podczas zawodowej kariery, którą opisywały największe tuzy nie tylko sportowego dziennikarstwa.

Stworzony do boksu

Nie bez wpływu na szczególne miejsce Muhammada Alego w historii był słynny amerykański pisarz, Norman Mailer. Walka Alego z Foremanem stała się tematem jego książki pt. “Fight” (“Walka”). Mailer nie krył swojej fascynacji osiągnięciami Alego, pisząc iż “Jeśli jakikolwiek pięściarz był zdolny zademonstrować, że boks jest sztuką XX wieku, to był to Ali”. Opinię tę potwierdził Dundee.

- Ktoś mówił, że gdyby został koszykarzem, byłby lepszy niż Michael Jordan. To nieprawda. Był stworzony do boksu, a boks został stworzony dla niego. Najgorszy był czas, kiedy odsunięto go od boksu po odmowie służby wojskowej. Ali strasznie cierpiał. Po prostu kochał boks, przecież żył nim od dwunastego roku życia. Nic innego nie robił - nie grał w koszykówkę, w baseball, football. Nic. Tylko boks.

Dundee wie, co mówi. Ali był bardzo sprawny, wyjątkowo twardy i ambitny, ale ludzi posiadających te wszystkie cechy jednocześnie jest całkiem sporo. Wielu z nich mogłoby osiągać sukcesy w kilku dyscyplinach, ale nie w dwudziestu. Taki Jordan, gdyby sprzyjały temu okoliczności, prawdopodobnie zasłynąłby jako wybitny tenisista, siatkarz lub skoczek wzwyż, ale trudno przypuszczać, by zrobił wielką karierę w pływaniu (topił się w dzieciństwie i do dzisiaj nie potrafi pływać). Podobnie było w przypadku Alego. Mógłby zostać znakomitym koszykarzem, siatkarzem, tenisistą czy...tancerzem, ale kolarzem raczej nie. Mimo, że wydolność miał wyśmienitą.

Mistrz rewanżów

“Skazany na boks” Ali, w swoich najlepszych latach, był pięściarzem z innej planety. Kosmiczna szybkość, refleks, niemal małpia elastyczność, i przede wszystkim bokserski szósty zmysł, czyniły go zawodnikiem z nieosiągalnej dla innych półki. Potrafił dobrać najodpowiedniejszą na danego rywala taktykę. W związku z tym świetnie radził sobie w pojedynkach rewanżowych (przekonali się o tym Henry Cooper, Joe Frazier i Leon Spinks) co jest znamieniem wielkości – podobnie było w przypadku legendarnego poprzednika Alego na tronie wszech wag, Joe Louisa, oraz uznawanego przez wielu fachowców za najwybitniejszego pięściarza w historii, Raya Sugara Robinsona. Wprawdzie nie wolno  zapominać, że w narożniku Muhammada stał znakomity analityk, Angelo Dundee, ale jeden z najwybitniejszych trenerów w historii boksu nigdy nie ukrywał, że decydujący głos w konstruowaniu poczynań ringowych miał jego zawodnik, któremu zdarzało się go szokować niekonwencjonalnymi akcjami. Na przykład, rozpoczęciem walki z Foremanem prawym bezpośrednim, czy słynną taktyką rope-a-dope, czyli opieraniem się o liny, i zbieraniem potężnych bomb George’a na gardę i... brzuch.

Idol międzynarodowy

Ali był jednym z kilku najgenialniejszych zawodników, jacy kiedykolwiek stanęli między linami ringu. Dlatego dwie porażki poniesione przez niego na zakończenie kariery musiały boleć nie tylko schorowanego już Muhammada, ale i jego wiernych fanów, których miał więcej niż jakikolwiek inny bokser – kibicowali mu także obywatele odległych od USA krajów, m. in. Chińczycy i  Polacy. Ali wiedział, że pojedynek można wygrać na długo przed pierwszym gongiem. Prawdziwa furorę zrobił w 1974 roku w Zairze, gdzie przeciągnął mieszkańców na swoją stronę. Biedny Foreman, chociaż jego kolor skóry był bardziej zbliżony do czerni rdzennych Afrykańczyków niż “kakaowość” rywala, musiał wysłuchiwać na stadionie inspirowanego przez Alego skandowania  “Ali, bumaye!” (“Ali, zabij go!”). W końcu, sfrustrowany i wycieńczony, poległ pod ciosami skazywanego na klęskę Muhammada.

Zmora polskiej legendy boksu

Foreman nie był jedynym z wielkich pięściarzy, dla których wyjątkowy styl walki Alego był zmorą. Należał do nich także Zbigniew Pietrzykowski, przeciwnik Cassiusa Claya w finałowej walce w kategorii półciężkiej podczas igrzysk olimpijskich w Rzymie (1960). Polski mistrz miał po swojej stronie o wiele większe doświadczenie i nokautujący cios. Jednak 26-letni Pietrzykowski  w pojedynku z nie mającym jeszcze 19 lat Clayem przeżywał trudne chwile.

- Wszystkie jego cechy mi nie pasowały - był ode mnie wyższy, bardzo elastyczny. Clay nie zadawał klasycznych ciosów, raczej rzucał rękami. Był bardzo niekonwencjonalny. W dodatku walczyłem bez ochraniacza i już po jego pierwszym ciosie krwawiłem, co utrudniało mi oddychanie. Po drugiej rundzie zdałem sobie sprawę, że wszystko co miałem do powiedzenia już w tej walce powiedziałem. Śledziłem później karierę Claya na ringach zawodowych i zauważyłem, że jego styl – m. in. to, że zadawał rzadko spotykany na zawodowstwie lewy prosty, w dodatku, jak on to określał, z szybkością światła - był niewygodny dla zawodowców. Oprócz tego świetnie chodził na nogach i był cwaniaczkiem. Chciał być jak najbardziej atrakcyjny dla publiczności. Wszyscy starali się go naśladować, ale on był jedyny w swoim rodzaju.

Zapalanie olimpijskiego znicza

Atrakcyjny dla publiczności pozostaje do dzisiaj. Dlatego nie odgrodził się od świata. W 1996 roku pokazał się ponad miliardowi telewidzów oglądających ceremonię otwarcia igrzysk olimpijskich w Atlancie. Trzęsąc się, niczym polany zimną wodą facet stojący nago pośród syberyjskich śniegów, zapalił znicz olimpijski. Taki zaszczyt spotyka tylko sportowców wyjątkowych. Jednak Ali jest wyjątkowy nie tylko jako sportowiec. Przez wiele lat w swoim domu na starej farmie na końcu długiej polnej drogi w Berrien Springs w stanie Michigan, gdzie mieszkał (i być może mieszka nadal) wraz z trzecią żoną Yolandą i adoptowanym synem Asaadem Aminem, spędzał tylko 3 miesiące w roku. Pozostałych 275 dni przeznaczał na podróże. Za jeden wyjazd inkasował 200 tys. dol. Jednak nie podróżował z chciwości - lwią część tych pieniędzy przeznaczał na pomoc potrzebującym. Wśród nich są także wykorzystywani przez managerów i promotorów pięściarze, dla których firmował własnym nazwiskiem ustawę regulującą przepisy rządzące boksem zawodowym w USA. Podczas tych podróży “Największy” stykał się zarówno z najważniejszymi postaciami świata polityki (audiencji udzielili mu m. in. papież Jan Paweł II, Nelson Mandela i kilku prezydentów USA), jak i z pamiętającymi o jego karierze (choć wielu z nich urodziło się po jej zakończeniu) zwykłymi ludźmi. Dlatego stwierdzenie angielskiego dziennikarza, Michaela Parkinsona, że Ali był “niepowtarzalny i nigdy, w żadnym innym sporcie, nie było nikogo, kto mógłby się z nim równać” nie jest przesadą.

Opracowanie: Robert Krzak