29 KWIETNIA - POŻEGNANIE BARTNIKA

Wojciech Koerber, Gazeta Wrocławska

2011-03-22

Wojciech Bartnik to jeden z tych pięściarzy, którzy karierę kończyli już wielokrotnie. Górę zawsze brała jednak miłość do uprawianej profesji.

- Proszę, nie wypominajcie mi już, ile razy rozstawałem się z ringiem. Tym razem odchodzę definitywnie - zapewnia nas ostatni polski medalista olimpijski w boksie, któremu klasy nigdy nie brakowało również na co dzień. Innymi słowy - piękną karierę kończy właśnie wielka postać polskiego sportu.

W piątek, 29 kwietnia, pożegnamy Bartnika w rodzinnej Oleśnicy, gdzie znów jest radnym i gdzie trenuje młodzież w miejscowym Orle. - Ale to pożegnanie to nie będą żadne szopki. Normalnie wchodzę do ringu i walczę z zawodnikiem z Armenii - wyjaśnia "Dziadek", który tym razem wie, co mówi, deklarując rozbrat z wyczynowym sportem.

- Słowo się rzekło, wysłałem już do PKOl-u pismo, że kończę, by móc pobierać emeryturę olimpijską. Kilka dni po tym, jak to zrobiłem, dostałem od Andrzeja Wasilewskiego propozycję walki z Łukaszem Janikiem, lecz było już po herbacie - tłumaczy Bartnik, któremu w styczniu znów odwołano pojedynek, tym razem z niepokonanym Manuelem Charrem. I to był ten impuls, by powiedzieć pas. By już o żadne pasy się nie bić.

- Na zawodowstwo przeszedłem jako 34-latek, po igrzyskach w Sydney, i od początku byłem u Andrzeja Wasilewskiego numerem 2, za Krzysiem Włodarczykiem. A później nie mogliśmy się z menedżerem dogadać, więc się rozstaliśmy - przypomina Bartnik, który rzeczoną olimpijską emeryturę przez kilka miesięcy już pobierał.

- Przez półtora roku, zdaje się, między 2004 a 2006 rokiem. Po porażce z Albertem (Sosnowskim - WoK). Później jednak wróciłem i od tamtej pory nie przegrałem żadnej z 15 walk. A że nie zawsze rywale byli renomowani? Nie z mojej winy. Na wszystko trzeba mieć po prostu finanse. Ja wciąż wolałbym jeszcze walczyć, a nie być emerytem, lecz na myśli mam poważne walki - zauważa oleśniczanin. W ringu spędził 27 lat i już wystarczy, choć komuś jeszcze z pewnością przywali. - Nie raz to zrobię, na pewno. Akurat jestem na treningu, mam tu mnóstwo chętnych do nauki boksu - dodaje.

Ostatnim polskim medalistą olimpijskim w boksie zostanie Bartnik przynajmniej do przyszłego roku, a patrząc na stan amatorskiego pięściarstwa w kraju - na długie lata. I tę właśnie drogę po brąz w Barcelonie (1992) chcielibyśmy przypomnieć. Jest bowiem oleśniczanin jednym z tych szczęściarzy, co na igrzyska w ogóle mieli nie jechać. A wrócili jako bohaterowie.

- Zgadza się, miałem być tylko rezerwowym. O Barcelonę walczyłem na turnieju kwalifikacyjnym we Francji. Wygrałem jedną walkę, drugą przegrałem i czekało mnie coś w rodzaju repesaży. Dwa kolejne zwycięstwa miały mi zapewnić miejsce w reprezentacji. No i pokonałem najpierw mocnego Szweda, który później walczył nawet o zawodowe MŚ, a potem Czecha. Nominacji pozbawili mnie jednak Hiszpanie. Europa miała wówczas dziewięć miejsc w kat. półciężkiej, jednak awansu nie wywalczył żaden Hiszpan. Miał się więc pojawić - moim kosztem - na prawach gospodarza - relacjonuje zdarzenia sprzed blisko 20 lat Bartnik. Jak więc pozbyto się Hiszpana?

- Miałem dużo szczęścia, bo doznał poważnej kontuzji nosa. Wiem nawet, kto mu go uszkodził. Załatwił go Cezary Bana-siak, który wybrał się z kadrą B na mecz z Hiszpanami. Ten sam Banasiak, który rok wcześniej pojechał na mistrzostwa Europy, mimo że to ja powinienem. Po prostu mi się odwdzięczył - uśmiecha się nasz pięściarz. Wtedy jednak, bez internetu i telefonów komórkowych, świat nie był jeszcze tak mały jak dziś. Złamanie Hiszpanowi nosa okazało się dopiero połową sukcesu.

- Rzeczywiście, to ciekawa historia. Do odlotu na igrzyska zostały dwa tygodnie, ale trudno było mnie zlokalizować. Wiadomo, miałem nie lecieć, więc trochę poluzowałem sobie trening. Byłem zrezygnowany, powiedziałem sobie - co mi tam. Chcieli mnie nawet szukać przez Lato z Radiem, aż w końcu wysłali pismo do klubu (Gwardii). Po jego odbiór wezwał mnie policjant, a ja byłem akurat po imprezce, która trwała do rana. Grałem sobie w bilard - oto rekonstrukcja wydarzeń Bartnika.

Awans do strefy medalowej zapewnił sobie Dolnoślązak po ćwierćfinałowym zwycięstwie nad Kubańczykiem Angelo Espinozą (9:7), co wprawiło go w wyborny humor. Przed kamerami TVP, pytany o fioletowe nieco oko, tłumaczył wówczas rozbawiony: - A, to nic takiego. Poślizgnąłem się na skórce od banana.

Półfinałowy bój z Torstenem Mayem sędziowie punktowali 8:6 dla Niemca, co było mocno problematyczne. Zresztą jak i samo wpuszczenie Maya do klatki. - Po jakimś czasie analizowałem tę walkę na zimno. On zadał dwa ciosy, ja z sześć. Jedynym moim błędem było to, że po ćwierćfinale z Espinozą za bardzo się rozluźniłem. Bo wszyscy mówili, że mam się już szykować na finał. Byłem spokojny, patrzę, a tu na wagę wchodzi May, mimo poważnej kontuzji. Zaplastrowali go jednak, co było niedozwolone. Oszustwo w biały dzień w białych rękawiczkach. Niemcy mogli wtedy wszystko. Mieli swojego prezydenta światowej federacji i ich zawodnik musiał zawsze wygrać - ubolewa nasz olimpijczyk.

I tak tym naszym sąsiadom zostało do dziś. Na punkty zawsze muszą wygrać. Choć dla Bartnika marne to pocieszenie, polsko-niemieckie rachunki z rodziną Mayów zostały nieco później wyrównane. W 2005 roku w Bydgoszczy Diablo Włodarczyk ciężko znokautował w 10. rundzie młodszego z braci - Rudigera, kończąc mu niemal karierę. A Bartnik? On nigdy nie dał sobie zrobić w ringu krzywdy. To zresztą jedyny Polak, który pojedynek z legendarnym Feliksem Savonem kończył w pozycji pionowej (a padał m.in. Andrzej Gołota). Spryciarz i tyle. Szkoda, że odchodzi. Chociaż...

- Niezupełnie. Jakąś pokazówkę zawsze mogę jeszcze dać.