KIM JEST MICHAEL GRANT?

Przemysław Garczarczyk, fot. Wojciech Kubik, ASInfo

2010-07-25

Kibice boksu musieli to już słyszeć milion razy: "Walka ostatniej szansy!", "Teraz albo nigdy!" - takie frazesy w przypadku pojedynków pięściarskich to niestety nadużywany standard. Ale nie w przypadku najbliższego rywala Tomasza Adamka (41-1, 27 KO), "Big" Michaela Granta (46-3, 34 KO), który z tego, który przed 11 laty miał być przyszłością amerykańskiego boksu, zamienił się w pięściarza, który nigdy nie spełnił pokładanych w nim nadziei. Żeby odpowiedzieć na pytanie: czego Grantowi zabrakło i jak wielka jest stawka jego walki 21 sierpnia w Newarku z "Góralem" , trzeba przypomnieć sobie kim go przedwcześnie w USA okrzyczano...

"The Next Big Thing"

Grant zdobył brązowy medal na narodowym turnieju Złotych Rękawic w USA, przechodząc na zawodowstwo w 1994 roku. Kiedy miał już na koncie 26 zwycięstw (18 nokautów) nikt jeszcze w niego nie wierzył. To wszystko zmieniło się cztery lata później, po debiutanckiej walce na HBO z Nigeryjczykiem Davidem Izonem. Nikt do dzisiaj nie wie, jakim sposobem słynący z mocnego ciosu Izonritei ani razu nie zdołał trafić Granta, ale kiedy po piątej rundzie tym znokautowanym był Izon, świat - a przynajmniej Ameryka - już wiedział, kto będzie następcą takich bokserów jak George Foreman, Leon Spinks czy Joe Frazier. - "Zabraliśmy go National Football League, zrobimy z niego mistrza boksu" - to wtedy po raz pierwszy usłyszałem o Grancie, czytając entuzjastyczne komentarze na łamach "USA Today" i "Sports Illustrated". Kiedy kilka miesięcy później, także przez nokaut, tym razem w dziewiątej rundzie "Big" wygrał z Obedem Sullivanem, nikt nie miał już wątpliwości - Michael Grant, chłopak z Chicago, który wypowiada się bardziej jak grzeczny członek chóru kościelnego, a nie zabijaka, jest "The Next Big Thing", nie tylko nadzieją, ale pewną przyszłością światowego boksu wagi ciężkiej. Dla porównania - był rok 1998, Tomek Adamek miał 22 lata i wtedy jeszcze zastanawiał się czy nie pojechać na olimpiadę do Sydney, nie mając na koncie ani jednej zawodowej walki...

Gołota... i po karierze

Kiedy pierwszy raz usłyszałem, że Andrzej Gołota, po porażce z Lennoxem Lewisem i sześciu kolejnych zwycięstwach będzie walczył z Grantem, nie byłem optymistą. Andrzej nie miał wyboru, wiadomo było, że musi się - przynajmniej w oczach HBO - zrehabilitować. Nikt tego otwarcie nie mówił, ale wszyscy wiedzieli, że jeśli Gołota wygra z Grantem, ma szansę na rewanż z Lewisem, bo HBO ciągle wierzyło w to, że te kilkadziesiąt sekund Lennoksem w Atlantic City to był tylko "wypadek przy pracy". Zdania prasy amerykańskiej co do szans obu pięściarzy były podzielone - jedni uważali, że Grant zmiecie z ringu Polaka, inni zwracali uwagę, że przy wszystkich swoich zaletach fizycznych, "Big", który na serio zajął się boksem w wieku 20 lat, to ciągle bardzo surowy pięściarz. - Gołota jest bardzo sprytny, przebiegły i bardzo dobry technicznie - mówił mi, kiedy szliśmy na salę do kasyna w Atlantic City Jon Saraceno, piszący wtedy do boksie do wielkonakładowego "USA Today". - On może obnażyć wszystko, czego Michael się po prostu nie zdążył nauczyć. Resztę pamiętam aż za dobrze: Grant dwa razy na deskach w pierwszej rundzie (po raz pierwszy w karierze), dziennikarskie rzędy już prawie nadające korespondencje o triumfalnym powrocie Polaka i... poddanie się Gołoty w dziesiątej rundzie. Karty sędziowskie nie kłamały: Dick Flaherty 81-86, Melvina Lathan 80-87, Chuck Hassett 83-85 dla Gołoty. Andrzej mógł nie zadać do końca walki ani jednego ciosu, unikać walki, a i tak by wygrał. - Walka z Gołotą była moją najlepszą walka w życiu - powiedział Gran Benny Hendersonowi w 2007 roku, przy kolejnym powrocie na ring. - To była walka, w któraj musiałem dać z siebie wszystko przez pełne dziewięć rund.

To była także walka, która uświadomiła jego najbliższym rywalom wszystkie jego braki. W kwietniu 2000 roku Lennox Lewis w Madison Square Garden, w pojedynku o tytuły WBC oraz IBF, wkurzony faktem, że w Ameryce ciągle uważany jest tylko za "niezłego Anglika", zniszczył Granta sprytnymi pięściarskimi sztuczkami (przytrzymywał mu głowę, kiedy bił w zwarciu), umiejętnościami i techniką. - To jest najlepsze, co ma Ameryka przeciwko mnie? To chłopiec, który powinien być w sali treningowej, a nie walczyć o tytuł mistrza świata - mówił Lennoks, który na konferencji prasowej po walce wyglądał tak, jakby walka miała się dopiero odbyć. Jak wyglądał po dwóch rundach i czterech nokdaunach Grant, wystarczy popatrzeć na zdjęcie zrobione wtedy przez Wojtka Kubika.

Grant myślał wtedy, że już gorzej być nie może. Pomylił się. Dziesięć miesięcy później w Las Vegas, przed milionami widzów, przegrał już po 43 sekundach, kiedy celu doszedł pierwszy cios Jameela McCline'a, Grant padł na deski, a na dodatek Michael powiedział sędziemu, że nie może kontynuować walki, bo ma skręconą kostkę. Tym razem HBO nie było już tak wyrozumiałe, praktycznie wykreślając Granta z pięściarzy, których warto pokazywać. Michael nadal walczył, w podrzędnych miejscach, za małe pieniądze, licząc ciągle na to, że dostanie jeszcze jedną szansę. Dostał ją od HBO w czerwcu 2003 roku, kiedy miał sprawdzić wtedy niepokonanego (21-0, 18 nokautów) Dominicka Guinna. Guinn, który kilka miesięcy temu, przed walką z Arreolą sparował z Tomkiem Adamkiem, wygrał przez ciężki nokaut w siódmej rundzie, a komentujący pojedynek trener Emanuel Steward, poradził Michaelowi Grantowi by "jak najszybciej zakończył karierę".

Osiem pod rząd i... Adamek.

Od tamtego pojedynku w 2003 roku, Grant nie był zbyt aktywny, ale wygrał osiem kolejnych pojedynków, dostając już na pewno swoją ostatnią szansę na bycie kimś liczącym się w wadze ciężkiej, podpisując kontrakt z potrzebującym przetarcia z wysokimi rywalami Tomkiem Adamkiem. Nie będę wymieniał ostatnich rywali Granta, bo Adamek pod względem umiejętności przewyższa wszystkich z jakim "Big" wygrał w ostatnich siedmiu latach - razem wziętych. Grant, jeśli przegra przez nokaut, to na pewno zakończy karierę, bo wtedy nikt mu nie da pieniędzy - nawet za walki w restauracjach nowojorskiego Wall Street, gdzie stoczył kilka swoich ostatnich pojedynków. "Big" ma w narożniku znakomitego trenera, trenuje jak szalony w Las Vegas, ma być 21 sierpnia w Prudential Center w Newarku w życiowej. Musi być, bo w każdej innej nie ma z Góralem większych szans - nawet nie wygrać, ale dotrwać do ostatniej rundy. A Adamek? Paradoksalnie jest jedynym w tym pojedynku, który ma wszystko do stracenia i nic do zyskania. Jeśli przegra, szanse na listopadowy pojedynek o mistrzostwo świata spadną do zera. Jeśli nie wygra efektownie, sceptycy powiedzą "to był tylko Grant". Ale Tomasz Adamek już się do presji przyzwyczaił...

Przemek Garczarczyk, ASInfo