KIBIC PYTAJĄCY, CZYLI CO DALEJ Z CZARNĄ PANTERĄ

Tomasz Ratajczak, Informacja własna

2010-06-05

Juan Carlos Gomez dopisał do swojego imponującego rekordu kolejne zwycięstwo, odniesione jednak w niezbyt imponującym stylu. Oezcan Cetinkaya nie był dla niego równorzędnym przeciwnikiem, a całą walkę można potraktować bardziej jako publiczny sparing niż poważną rywalizację. Niestety w przypadku Gomeza taka sytuacja ma miejsce nie pierwszy raz. Były mistrz najbardziej prestiżowej federacji WBC w wadze cruiser, kiedyś odprawiający większość swoich oponentów przed czasem, najwyraźniej nie może odnaleźć się w kategorii ciężkiej. Po jego kolejnej bezbarwnej walce zadaję sobie pytanie, które pojawiło się z pewnością w głowach wielu kibiców, pytanie o przyszłość Czarnej Pantery w królewskiej wadze.

Gomez wydaje się potwierdzać istnienie zjawiska, które można określić kubańskim syndromem, dotykającym szczególnie pięściarzy cięższych kategorii. Zawodnicy z „wyspy jak wulkan gorącej”, dysponujący znakomitym przygotowaniem z czasów amatorskich, często zaniedbują treningi wierząc, że nieprzeciętne umiejętności i wrodzony talent pozwolą im pokazać wyższość w ringu bez ciężkiej pracy. Wystarczy rzut oka na otłuszczone sylwetki Gomeza czy Solisa, aby przekonać się, że nie wylewają oni zbyt wiele potu w trakcie przygotowań do walki. Kubańscy pięściarze przyzwyczajeni do pobłażliwego traktowania przez komunistyczny reżim Castro, dla którego byli jedną z nielicznych wizytówek i powodów do dumy, do niedawna dominujący na ringach amatorskich, po ucieczce do wolnego świata przenoszą nawyki nie pasujące do boksu zawodowego. Są zresztą traktowani jak wielkie gwiazdy, zanim udowodnią swój potencjał w poważnej ringowej rywalizacji. Świadczy o tym casus Odlaniera Solisa, który nie pokonał jeszcze żadnego liczącego się pięściarza wagi ciężkiej, a już po zaledwie 16 stoczonych walkach przymierzany jest do pojedynku o mistrzostwo królewskiej kategorii. Nic dziwnego, że w takiej sytuacji woda sodowa może uderzyć do głowy.

Boleśnie przekonał się o tym również Gomez, który po błyskotliwym początku profesjonalnej kariery w wadze cruiser, znaczonym szybkimi nokautami i sięgnięciem w niespełna trzy lata po tytuł mistrzowski uwierzył, że najcięższa kategoria stoi przed nim otworem. Jednak jego rywalizacja w królewskiej wadze stała się pasmem nie bardzo imponujących wzlotów, na tle ogólnie bardzo przeciętnej dyspozycji, z bolesnym akcentem spektakularnej porażki przez TKO w 1 rundzie z niezbyt wymagającym Yanqui Diazem. Tamta walka sprzed sześciu lat dobitnie obnażyła konsekwencje kubańskiego syndromu, będącego połączeniem zbytniej pewności siebie z brakiem odpowiedniego treningu. Na tle skoncentrowanego Diaza Gomez wyglądał, jakby znalazł się w ringu przypadkiem i myślami był raczej na przyjęciu zamykającym bokserską galę. Wydawało się, że ta kompromitująca porażka podziała jak zimny prysznic i rzeczywiście w kolejnych latach Czarna Pantera zanotował szereg zwycięstw nad wysoko klasyfikowanymi rywalami, które zaprowadziły go przed oblicze championa wagi ciężkiej, Vitalija Kliczko. Jednak choć po wpadce z Diazem Gomez w kolejnych pojedynkach schodził z ringu jako zwycięzca, wygrywając na ogół zdecydowanie na punkty, można było zauważyć, że przenosząc się do wyższej kategorii, były mistrz WBC w cruiser stracił swój podstawowy argument w ringu – nokautujący cios. Nawet jego piorunująca broń, bezpośredni lewy prosty (Gomez jest mańkutem) oraz lewy hak na korpus nie robiły już na rywalach takiego wrażenia. Mimo tego w walce Kliczką okazał się pięściarzem, który sprawił znakomitemu Ukraińcowi najwięcej problemów, spośród wszystkich dotychczasowych pretendentów do będącego własnością Dr Żelaznej Pięści pasa WBC w wadze ciężkiej. Porażki przed czasem w dziewiątej rundzie z mistrzem tego formatu jak Vitalij Kliczko nie musiał się wstydzić zwłaszcza, że szybko powetował ją sobie efektownym zwycięstwem nad znanym polskim kibicom rodakiem Kliczki, Aleksiejem Mazikinem, którego nieco wcześniej do bilansu swoich zwycięstw dopisał Andrzej Wawrzyk. W tej walce po raz kolejny wypaliła firmowa broń Gomeza i jego rywal był kilkakrotnie liczony po ciosach na korpus, nim sędzia przerwał walkę w trzeciej rundzie.

Częstotliwość ringowych występów Gomeza w ostatnich miesiącach jest doprawdy imponująca, nie przekłada się ona jednak na poziom sportowy. Po zwycięstwie nad Mazikinem Kubańczyk odprawił z kwitkiem bardzo przeciętnego oponenta, Alexandra Kahla, którego nie potrafił znokautować, choć miał go na deskach aż czterokrotnie. Na wczorajszej gali podobnych problemów nie miał Konstantin Airich, który błyskawicznie rozprawił się ze słabym Kahlem, będącym już chyba etatową ofiarą zawodników Ahmeta Onera. Jeszcze gorzej wypadł Gomez we wspomnianej na początku walce z Cetinkayą, w której ograniczył się głównie do obijania szczelnej gardy rywala, nie podejmując w ogóle próby bardziej zdecydowanego rozstrzygnięcia pojedynku. Kolejny przeciwnik na celowniku Kubańczyka, z którym zmierzy się już za trzy tygodnie (!), to ponownie niezbyt wymagający zawodnik, o rekordzie nabitym zwycięstwami nad miernymi debiutantami. Zastanawia mnie to, jaki efekt ma przynieść taka strategia bardzo częstych walk z bardzo słabymi rywalami? Widać wyraźnie, że Gomez, mając zwycięstwo niemal w kieszeni, nie jest w stanie zmobilizować się i w takich pojedynkach nie prezentuje pełni swoich umiejętności. Jego wciąż ogromny potencjał zmusza do tego, aby nadal traktować go jako groźnego konkurenta, zaliczanego do światowej czołówki. Jednak wydaje się, że biorąc pod uwagę jego wiek oraz czas trwoniony na walki z przeciętnymi rywalami, jesteśmy świadkami schyłkowej fazy kariery kubańskiego pięściarza. Czarna Pantera stracił już pazury i zamiast jako drapieżnik agresywnie dominować, zostanie być może rzucony jeszcze raz na łup jednego z mistrzów świata lub któregoś z młodych pięściarzy, dobijających się do tronu wszechwag. Sądzę, że Gomez byłby znacznie ciekawszą opcją na kolejną walkę Tomasza Adamka, niż nieprzekonujący Michael Grant.

Na zakończenie warto zwrócić uwagę na to, że gala w Hattersheim nad Menem, której jednym z bohaterów był kubański zawodnik, rozgrywana w niewielkiej hali z bardzo skromną oprawą, pozwala we właściwym świetle ujrzeć tak często krytykowane przez polskich kibiców gale bokserskie największych grup promotorskich w naszym kraju. Oczywiście wiele można by zmienić jeszcze na lepsze, zwłaszcza w kwestii oprawy tych imprez, jednak zarówno pod względem sportowym jak i widowiskowym, gale dwóch promotorów imienników, Gmitruka i Wasilewskiego, ustępują jedynie największym galom mistrzowskim w Europie i USA, a niekiedy nawet im dorównują. Natomiast na tle porównywalnych gal „prowincjonalnych” z Europy Zachodniej, wypadają bardzo efektownie. Na polskiej gali dawno nie widziałem pięściarza pokroju Karela Zdarsy, który wyszedł do ringu w Hattersheim chyba tylko po to, aby przeturlać się w nim przez kilkadziesiąt sekund. Cudze chwalimy, swego nie doceniamy.