POT, KREW I ŁZY, CZYLI RUSŁANA CZAGAJEWA DROGA NA SZCZYT

Przemysław Osiak, allboxing.ru

2010-05-03

Zapraszamy do zapoznania się z pierwszą częścią interesującej, a przy tym bardzo obszernej rozmowy z byłym mistrzem świata federacji WBA w wadze ciężkiej, Rusłanem Czagajewem (25-1-1, 17 KO), który za niespełna trzy tygodnie w Rostocku skrzyżuje rękawice z Kalim Meehanem (35-3, 29 KO). W wywiadzie udzielonym serwisowi Allboxing.ru, 31-letni Uzbek opowiada między innymi o okolicznościach odwołania jego helsińskiego pojedynku z Nikołajem Wałujewem w ubiegłym roku oraz o niezwykle ciężkiej drodze, jaką musiał przebyć, aby znaleźć się na szczycie królewskiej kategorii wagowej. Gorąco polecamy.

- Rusłan, dlaczego  tak rzadko udzielasz wywiadów?
Rusłan Czagajew: Ponieważ nie lubię tego robić. Przed pojedynkiem wielu trąbi bezsensownie: „Ja to, ja tamto”. Na ringu wszystko może się potoczyć inaczej.

- Przykładowo Don King wyraził przekonanie, że „Czagajew zostanie zniszczony przez Meehana”, wspominając przy okazji o swojej miłości do wieprzowych nóżek, miasta Rostock i twoich promotorów.
RC: Niech tam sobie mówi, zawsze dużo gadał.

- Do walki w Rostocku pozostał niespełna miesiąc. Kali Meehan długo czekał na kolejną szansę – ostatnią walkę stoczył w 2008 roku. Jak uważasz, czy Meehan nie zdążył zardzewieć w tym oczekiwaniu?
RC: Myślę, że utrzymywał formę tak jak każdy bokser, dla którego boks jest czymś więcej niż tylko pracą.

- Kiedy odsunięto cię od walki w Helsinkach, Meehan uznał taką decyzję za właściwą. Teraz najwyraźniej zapomniał o twojej ówczesnej sytuacji i zapragnął zmierzyć się z tobą.
RC: Z pewnością, wtedy wygodnie mu było powiedzieć właśnie tak, aby mógł stanąć do walki z Wałujewem, zastępując mnie (Sauerland zrezygnował później z kandydatury Meehana, przyp. red.). Teraz Meehan chce stoczyć walkę właśnie ze mną. Zrozumiał doskonale, że cała ta historia była ustawiona. Nie zapomnę tego. Pierwszego dnia po odwołaniu walki odbyła się konferencja prasowa, na której wszyscy robili ze mnie odszczepieńca, trędowatego. Później z zadowoleniem na twarzach podeszli do mnie Kalle Sauerland i jego adwokat, uścisnęli moją rękę. Powiedziałem: „Dlaczego podajesz mi rękę, przecież jestem chory”. Kalle odparł: „No tak, Rusłan. To jest biznes, my również sporo straciliśmy na tym”.

- Jak odniesiesz się do faktu, że Wałujew nie raz sparował z Akinwande, którego wyniki badań krwi wyglądały podobnie do twoich?
RC: W żaden sposób. Nie interesuje mnie temat „Wałujew”. Być może zainteresowałby mnie, jeśli los znów kazałby nam spotkać się w ringu. A tak… Do wszystkich byłych przeciwników odnoszę się z szacunkiem, lecz po niektórych epizodach lepiej powstrzymać się od komentarzy.

- Po niedoszłej walce z Wałujewem, Władimir Kliczko zaproponował ci zastąpienie Haye’a. Przygotowywałeś się na inny termin, niemniej jednak zgodziłeś się.
RC:  Szczyt formy trwa najwyżej trzy dni, później przychodzi spadek. Wiedziałem o tym, lecz nie zważając na „nieszczytowość” i zawirowania związane z Helsinkami, zgodziłem się. Tyle sił, czasu oraz serca zostało włożone w przygotowania do walki w Finlandii. Naturalnie, zdecydowałem się wykorzystać tę unikalną szansę stoczenia walki o dwa pasy, chociaż okoliczności w tamtym momencie na pewno mi nie sprzyjały.

- Długo zbierałeś się po pierwszej w karierze porażce?
RC: Pierwsze chwile były ciężkie, myślałem, że skończę z boksem. Potem mi przeszło, życie potoczyło się swoim rytmem, bardzo pomogła rodzina. Przegrana kształtuje charakter: jednego łamie, drugiego czyni silniejszym. Poczujesz gorycz porażki – bardziej doceniasz zwycięstwa.

- Po tej walce nie boksowałeś prawie rok. Nie zapuściłeś się?
RC:  Nic z tych rzeczy. W takich wypadkach traci się czucie ringu, nie wyczuwa się przeciwnika, popełnia się więcej błędów, rezultat- trzeba więcej pracować. Aby znów do automatyzmu przywrócić to, co zdążyło się zapomnieć.

- Jeszcze trochę o przygotowaniach: niedawno przeprowadziłeś serię błyskawicznych sparingów z dziesiątką rywali. Interesująca metoda. Widząć siniaka, wnioskuję, że również intensywna. Co ci dała?
RC:  To po prostu część procesu treningowego, dobra metoda, aby poczuć ring i przystosować się do niego. O szczegółach lepiej opowie trener.

- Kilka słów o przeciwniku, proszę.
RC:  Obejrzałem parę walk do momentu, kiedy ogłoszono, że pojedynek odbędzie się na 100%. Niezły bokser, osiągnął drugą pozycję, będę starał się wygrać, a o reszcie opowiem po walce.

- Najlepsi bokserzy wagi ciężkiej na dzień dzisiejszy to…
RC: Jakkolwiek by nie mówić o braciach Kliczko, to i tak dominują. Każdy, kto osiągnął ten szczyt, był tego godzien. Inaczej mówiąc, każda epoka zasługuje na takiego czempiona, jakiego posiada w danym momencie.

- Byłeś na tym szczycie. Czy sława zmieniła to, jak ludzie odnoszą się do ciebie?
RC: Czasami prośby o wspólną fotografię lub autograf przychodzą w najmniej pożądanym momencie: na urlopie bądź podczas wypoczynku z rodziną. Póki co, nikomu nie odmówiłem, ale bywa ciężko. Zdarzały się jeszcze pewne drobiazgi, jak kupno pomidorów na targu w Uzbekistanie: poprzedniemu klientowi sprzedawca kazał zapłacić według cennika, a mnie trzy razy drożej. Zapytałem: „Dlaczego?”. Odpowiedział: „W końcu jesteś mistrzem, co to za różnica dla ciebie?”. Gdyby wiedział, co oznacza życie sportowca, jak długo i wytrwale trzeba pracować, choć czasem słowa „nie mogę” cisną się na usta. W życiu nic nie miałem za darmo.

- WBA długo cudowała z tytułami: tymczasowy, superczempion, urlopowany. Czy potrzebna była taka ich liczba?
RC: Mistrz powinien być jeden. Klaus-Peter Kohl usłyszał ode mnie, żeby zabrali mi tytuł, a zamiast tego dali możliwość walki z mistrzem, zachowując pozycję w rankingu. Lecz po pojedynku z Kliczko poczułem, że nie mogę uważać siebie za mistrza.

- W twojej karierze zdarzały się nie tylko sukcesy. Jak oceniasz rolę sportowego farta?
RC: Czasami możesz orać jak papa Carlo, a fortuna i tak się do ciebie nie uśmiechnie. W życiu potrzeba robić coś dobrego i oddać się temu. Wielu ma długoplanowe pomysły na życie lub karierę, a nie raz zdąży się sparzyć. Przykładowo, historia Achillesa: był gotowy do walki na 100%, a w ostatniej chwili – raz! - plany przekreślone. Jeśli porównywać szanse farciarza i pracusia, to są one równe: pierwszy nie może zwyciężyć bez pracy, drugi – bez szczęścia. Jeśli jeden raz kupię los na loterii i poszczęści mi się, potem powiem sam do siebie: „Nie, na czole masz napisane, że musisz pracować i pracować, wszystko w życiu poprzez krew, pot i łzy”.

- Ale przecież boks nie jest dla ciebie tylko ciężką pracą...
RC: Wszystko, co posiadam, otrzymałem poprzez boks. To nie tylko praca, ale także ulubione zajęcie. W ciągu pierwszych chwil nabrałem takiej pasji, że po skończeniu dwóch treningów, zostawałem na kolejne zajęcia, aby poćwiczyć ze starszą grupą.

- Reasumując, jak zainteresowałeś się boksem?
RC: Nastolatkiem byłem dość ciężkim, po skończeniu z koszykówką zechciałem zająć się siłowymi dyscyplinami sportu. Przyszedłem do sekcji zapasów – było zamknięte, zapukałem do sekcji podnoszenia ciężarów – trener kazał przyjść za dwa miesiące, jako że wszyscy wyjeżdżali na zgrupowania. Jeden znajomy, widząc jak rzucam, zarekomendował mnie trenerowi boksu. W roku 1991, jako trzynastolatek trafiłem do szkoły mistrzostwa sportowego. Tak się wszystko zaczęło. Apetyt rósł w miarę jedzenia...

 

Ciąg dalszy rozmowy z Rusłanem Czagajewem już niebawem.