ZZA LIN: ZBIŁ MISTRZA

Jakub Kubielas, Informacja własna

2010-04-26

Miniony weekend przyniósł taką liczbę tematów do rozważań, że spokojnie dałoby się wypełnić łamy BOKSER.ORG na najbliższe dwa miesiące. Wysłuchaliśmy symfonii boksu w wykonaniu Mikkaela Kesslera i Carla Frocha. Obejrzeliśmy niezłego Jurgena Brahmera. Zobaczyliśmy galę w Gdyni, choć akurat tę kwestię wolałbym delikatnie przemilczeć i myślę, że znajdę zrozumienie. I wreszcie mieliśmy okazję popatrzeć na kawał dobrego, ale przede wszystkim mądrego boksu w wykonaniu naszego „Górala”. Nie wypada, choć na chwilę nie zatrzymać się przy walce Adamek-Arreola, choćby dlatego, aby nie powiedzieć: „Czapki z głów panie Tomaszu”.

W wyżej, pokrótce, omówionym natłoku pięściarskich atrakcji zatarł się XXVII Turniej im. Feliksa Stamma i szczerze mówiąc nie ma się co dziwić. Doskonale wiemy, że lata świetności tej imprezy odeszły w niepamięć. Dodatkowo, okryty złą sławą pył wulkaniczny znad Islandii zrobił swoje i do Warszawy nie dotarło wielu uczestników, którzy awizowali swoje przybycie.

Mimo wszystko, impreza ta, a szczególnie jedno z jej wydarzeń zasługuje na choćby odrobinę uwagi. Wśród zawodników, którzy mimo problemów z transportem na turniej dotarli, od razu rzuciło mi się w oczy nazwisko Serika Sapijewa, dwukrotnego mistrza świata (2005 i 2007, waga lekkopółśrednia), a także brązowego medalistę tej imprezy (2009, waga półśrednia). Na igrzyskach olimpijskich w Pekinie (waga lekkopółśrednia), pięściarz z Kazachstanu zajął piąte miejsce, przegrywając nieznacznie walkę ćwierćfinałową z późniejszym wicemistrzem olimpijskim - Manusem Boonjumnongiem z Tajlandii.

Wielce utytułowany zawodnik był więc naturalnym faworytem zmagań w kategorii półśredniej, a tymczasem w finale przegrał z naszym Kamilem Szeremetą. Walka nie była wybitnym widowiskiem, ale liczy się wynik. Muszę przyznać, że byłem mocno zaskoczony.

Boks w Kazachstanie to obok podnoszenia ciężarów i zapasów, jedna z najpopularniejszych dyscyplin sportu, a kto wie czy nie najpopularniejsza. Wyższość kazachskich pięściarzy nad polskimi uwidoczniła się w momencie, kiedy kraj ten uzyskał niepodległość i jego reprezentanci zaczęli startować na międzynarodowych arenach pod własną flagą.

O sile i umiejętnościach Kazachów przekonali się choćby polscy olimpijczycy. W Sydney przegrał Grzegorz Kiełsa (z Muchtarchanem Dildabekowem), w Atenach przegrał Aleksy Kuziemski (z Beibutem Szumenowem), a w Pekinie poległ Rafał Kaczor (z Miratem Sarsembajewem).

Nie tylko nasi zawodnicy musieli uznać wyższość świetnych pięściarzy z Kazachstanu. W swojej krótkiej historii, kraj ten wydał pięciu mistrzów olimpijskich z Wasilijem Żirowem i Bachtiarem Artajewem (laureatem Pucharu Barkera) na czele, oraz pięciu mistrzów świata.
Dlatego też, po sukcesie Kamila Szeremety zatliła się we mnie iskierka nadziei, być może złudnej, ale co mi tam.

Nie pamiętam, bowiem kiedy ostatnimi czasy, polski amator pokonał tak uznanego w pięściarskim świecie zawodnika. Swoje należy oddać Łukaszowi Maszczykowi, który wygrywał z wieloma bardziej utytułowanymi rywalami w wadze papierowej, ale kiedy przyszło, co do czego (IO, MŚ i ME) przegrywał z teoretycznie od siebie słabszymi pięściarzami. Oby Kamila Szeremetę nie spotkała ta sama przypadłość.

Nie boję się, że nasz młody zawodnik zostanie zagłaskany choćby przez media, bowiem boksem amatorskim w Polsce niewiele mediów się zajmuje. Wierzę jednak, że pan Kamil nie zagłaszcze sam siebie i przejdzie nad wygraną z mistrzem świata do porządku dziennego. Nabierze pewności siebie, ale jednocześnie zachowa zdrowy rozsądek. W historii sportu, również w historii boksu zdarzały się przypadki pt. „Wygrałem z mistrzem świata i nic więcej nie osiągnąłem”. Nie chcemy być świadkami kolejnego odcinka tej niemiłej serii.

Gwoli sprawiedliwości należy odnotować, że ważne zwycięstwo odniósł w wadze muszej Piotr Gudel. Wicemistrz Polski w dobrym stylu pokonał brązowego medalistę ubiegłorocznych MŚ – Ronny Beblika z Niemiec.

Jak się nie da, jak się da...