HISTORIA: BOHATERSKA WALKA PISARSKIEGO

Krzysztof Kraśnicki, Przegląd Sportowy

2010-01-16

Prezentujemy tekst ze 101 numeru Przeglądu Sportowego z roku 1933. Jest to gragment artykułu, który znajdzie się w IV części Kroniki Polskiego Boksu, tymczasem części I-III są już do nabycia na www.eboks.net.pl.

Pięściarskie spotkanie Warszawa - Budapeszt przejdzie do historii polskiego boksu. W jego bowiem ramach polski sportowiec dokonał czynu, który przynosi zaszczyt sportowi, podnosi go na wyżyny epopei bohaterstwa i odwagi, czynu, który w dziejach sportu niewiele ma sobie równych, który winien być zapisany złotymi zgłoskami  przechodzić jako legenda do przyszłych pokoleń sportowych.

Józef Pisarski, pięściarz wagi średniej Skody, złamał w meczu z wicemistrzem Europy Szigettim, w połowie trzeciej rundy prawą rękę. Nie było to dość powszechne w boksie strzaskanie kości napięstka, które można ukryć przed oczami przeciwnika. Takie fakty notowano już w historii pięściarstwa, kreując tych, którym się to wydarzyło na bohaterów boksu. Pisarski złamał jednak przedramię, prawa ręka zwisła bezradnie u boku. Parę razy instynktownie usiłował podnieść ją do obrony: bolesny kurcz twarzy był jedynym tego rezultatem.

Cóż było prostszego i bardziej naturalnego, jak zrezygnować, zwłaszcza, że spotkanie było towarzyskie i że Pisarski odegrał w nim do chwili kontuzji rolę nader zaszczytną.

Ale rezygnacja nie leży we krwi tego świetnego pięściarza, tego dzielnego człowieka i wzorowego sportowca. Lewą ręką natarł na Węgra z furią, zasypał go gradem ciosów i można powiedzieć- zaczął walczyć jeszcze lepiej, niż gdy miał do dyspozycji obie ręce.

Wicemistrz Europy, który gromił najtęższych bokserów świata stanął wobec furii Polaka jak bezradne dziecko.

Oczy widziały tę bezbronną prawą stronę Polaka, mózg mówił, że Węgier jest panem sytuacji. I jednocześnie działo się coś niepojętego. Grad spadających ciosów gęstniał, tworzył jakby tarczę, przez którą ani razu nie mogły się przedostać pięści Szigettiego.

Te dwie minuty walki jednorękiego kaleki z wicemistrzem Europy były dwiema najcudowniejszymi polskiego boksu. Pod wysoką kopułą Cyrku nie było jednej, która by rozumiała co się dzieje na ringu. Nie rozumiał na pewno Szigetti, ani nawet Pisarski.

Rozum i zdrowy rozsądek kazały oczekiwać lada chwila jedynego racjonalnego rozwiązania tej ponurej tragedii, poddania się Pisarskiego.

Ale każda sekunda, która nadchodziła, mieszała nam wprost myśli; Pisarski bił się ciągle, bił się coraz lepiej, atakował, wygrywał. Skamieniała twarz nie była twarzą człowieka; napięcie woli jak pancerz skuło każdy mięsień; Szigetti walczył nie z człowiekiem, ale z posągiem z brązu.

Gdy wreszcie Polak powlókł się do swojego narożnika, gdy rzucili się ku jego bezwładnej ręce lekarze, salę ogarnął szał. W spokoju oczekiwano sędziowskiego werdyktu, jako uwieńczenia bohaterstwa i klasy Pisarskiego.

Ale nie sądzone było, aby fair play sportu zatriumfowało; sędzia węgierski p. Kankovsky orzekł, że spotkanie wygrał Szigetti i spiker musiał ogłosić remis.

To, co nastąpiło teraz, można porównać z żywiołem; na ring wskoczył jakiś nieprzytomny z oburzenia widz i zaczął trząść Bogu ducha winnym sędzią węgierskim. Ogłuszający gwizd, który miał nie umilknąć przez dwadzieścia minut, zatrząsł Cyrkiem w posadach. Z galerii posypały się części krzeseł, parapetów, flaszki... Publiczność mściła się za podeptanie sprawiedliwości, sportowego bohaterstwa przez nie znający granic szowinizm sędziego węgierskiego.

W tej chwili, gdy piszemy te słowa, jesteśmy wolni od uniesienia; od spotkania minęło parę godzin. I tym goręcej protestujemy przeciwko temu werdyktowi, który jest policzkiem dla fair play, jest zaprzeczeniem sprawiedliwości, jest kompromitacją p. Kankovsky’ego, kompromitacją Międzynarodowego Związku Bokserskiego, którego sekretarzem jest niefortunny sędzia.

Po pierwszej rundzie, gdzie Szigetti miał niewielką przewagę przyszła druga, w której Polak zaskoczył rywala szeregiem celnych i bolesnych swingów, przerywając monotonną walkę pozycyjną. Szigetti parę razy chwiał się na nogach.

W trzeciej rundzie Polak był nadal lepszy i do chwili złamania ręki ani na moment nie pozwolił odetchnąć Węgrowi zasypując go gradem ciosów z lewej ręki.

Pisarski zasłużył na zwycięstwo bynajmniej nie dlatego, że był inwalidą, który bohatersko wytrwał na posterunku. I dlatego orzeczenie pana Kankovski’ego było tak niesłychane.

To, co się potem działo, było już sędziowską orgią. Stało się bowiem wprost pewnikiem, że gdyby jakiemukolwiek Węgrowi przyznano zwycięstwo, goście zostaliby zlinczowani.

Reprezentacja Warszawy na meczu z Budapesztem, od lewej: Rotholc, Kazimierski, Pasturczak, Bąkowski, Seweryniak, Pisarski, Doroba, Mizerski i sekundant Kwiatkowski.

www.eboks.net.pl