WSPOMNIENIA: ATLANTA 1996

Jakub Kubielas, Informacja własna

2009-12-04

Rozpoczynamy dzisiaj nowy cykl artykułów "Wspomnienia". Jako pierwszy prezentuję artykuł o Igrzyskach Olimpijskich w Atlancie 1996 roku, kiedy to miał miejsce (super) ciężki przekręt w średniej, na biało-czerwonym tle. Opisuję przypadek Tomasza Borowskiego.

Rok 1996 był niezwykle ważny dla polskiego pięściarstwa, zarówno tego amatorskiego jak i tego zawodowego. Za oceanem, Andrzej Gołota został okrzyknięty wielką nadzieją białych, natomiast w kraju, kadra amatorska przygotowywała się do startu w Igrzyskach Olimpijskich, które na przełomie lipca i sierpnia miały odbyć się w Atlancie. Uczciwie trzeba przyznać, że pięściarska reprezentacja Polski na Igrzyska XXVI Olimpiady pod względem liczebnym prezentowała się bardzo, ale to bardzo skromnie. Prawo startu za oceanem wywalczyło zaledwie czterech polskich pięściarzy, a warto zaznaczyć, że rywalizowano wówczas w dwunastu kategoriach wagowych. Na owe czasy, była to najskromniejsza ekipa, jaka kiedykolwiek reprezentowała Polskę na pięściarskich turniejach olimpijskich. Z drugiej jednak strony, personalne zestawienie reprezentacji, pozwalało mieć nadzieję na dobry, medalowy występ biało  - czerwonych w "ojczyźnie" coca-coli.

W wadze lekkopółśredniej reprezentował nas mistrz Europy (wówczas w wadze lekkiej) z Burgas (1993) – Jacek Bielski. Wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy, że będzie to po dziś dzień ostatni polski zdobywca złotego pasa europejskiego czempionatu. Na rozegranych niespełna cztery miesiące przed IO w Atlancie, ME w Vejle, Bielski (już w kategorii lekkopółśredniej),  przegrał w ćwierćfinale z późniejszym złotym medalistą imprezy – Oktayem Urkalem (Niemcy). Tym niemniej jednak, pięściarz rodem z Elbląga był zaliczany do grona faworytów turnieju. Wystarczyło ominąć szerokim łukiem faworyta numer jeden – Hectora Vinenta z Kuby oraz wspomnianego wcześnie Turka z niemieckim paszportem, a medal wydawał się być na wyciągnięcie ręki. W losowaniu, do Polaka uśmiechnęło się szczęście. W swojej połówce drabinki turniejowej nie zastał Kubańczyka, natomiast na Urkala mógł wpaść dopiero w półfinale. Droga do medalu wydawała się być, zatem otwarta. Zaczęło się bardzo dobrze. W pierwszej walce, Jacek Bielski zdeklasował Portorykańczyka Luisa Pereza Deyne, 18 : 2. W drugim pojedynku (1/8 finału) przeciwnikiem naszego reprezentanta był Algierczyk Mohamed Allalou, pięściarz absolutnie w zasięgu Polaka. Niestety, rzeczywistość okazała się inna. Bielski przegrał 8 : 19 i pożegnał się z turniejem. Jego pogromca odpadł w ćwierćfinale, pokonany w „derbach Maghrebu” przez Tunezyjczyka Fethi Missaoui 15 : 16, z którym następnie bez większych problemów poradził sobie w walce o finał, Oktay Urkal (20 : 6).

Tyle szczęścia (niewykorzystanego w efekcie) nie miał drugi z Polaków startujący na olimpijskim ringu w Atlancie – Józef Gilewski. Już w pierwszej rundzie zmagań w kategorii lekkośredniej, zawodnik z Knurowa trafił na znakomitego Kubańczyka – Alfredo Duvergela. Dwukrotny, na owe czasy wicemistrz świata, nie pozostawił złudzeń i zwyciężył 10 : 2. Przygoda Gilewskiego z olimpijskim ringiem trwała, zatem bardzo krótko, lecz biorąc pod uwagę losowanie, chyba nikt nie spodziewał się, że będzie inaczej.

Trzecim w kolejności kategorii wagowych polskim pięściarzem w Atlancie był Tomasz Borowski, ale historię jego występu pozostawmy sobie na koniec, bo jest ona właściwie kluczem tej opowieści.

Jedynym Polakiem, startującym na ringu w Atlancie, który miał na koncie olimpijskie doświadczenie był Wojcich Bartnik, zmagający się tym razem w kategorii ciężkiej (do 91 kg). Kategorii, w której zdążył odnieść już duży sukces, zdobywając w Vejle brązowy medal ME. Ostatni polski medalista olimpijski w boksie (wtedy nie wiedzieliśmy, że taki stan rzeczy potrwa do dziś), również nie miał szczęścia w losowaniu, bowiem po wygraniu pierwszej walki z Hindusem Lakhą Singhiem, trafił na dobrego Gruzina – Georgi Kandelaki. Nawet w wypadku zwycięstwa nad reprezentantem Gruzji, o medalu raczej nie było co marzyć, bowiem w ćwierćfinale, czekał będący chyba w życiowej formie – Felix Savon. Do walki Polaka z jednym z najwybitniejszych pięściarzy wszechczasów ostatecznie nie doszło, bowiem Bartnik przegrał w 1/8 finału 1 : 6 i pożegnał się z turniejem.

Do omówienia pozostał nam, więc Tomasz Borowski. Wychowanek Gwardii Warszawa jechał do USA jako jeden z faworytów rywalizacji w kategorii średniej. Był wówczas aktualnym wicemistrzem świata z Berlina (1995), gdzie w finale przegrał ze znakomitym Kubańczykiem – Arielem Hernandezem (2 : 6). Na poprzedzających IO, mistrzostwach Europy w Velje, Borowski przegrał już w pierwszej walce (druga kolejka), ale nie z byle kim, bo z Węgrem Zsoltem Erdeiem, po wyrównanym pojedynku, 4 : 5. Po losowaniu, wydawało się, że w ćwierćfinale, nasz reprezentant będzie miał okazję do rewanżu. Warunkiem było pokonanie dwóch przeciwników. Polak rozpoczął dobrze, bowiem w 1/16 finału uporał się z groźnym Marokańczykiem Mohamedem Mesbahi, 9 : 6, pięściarzem, którego pokonał w półfinale MŚ w Berlinie (wówczas 5 : 4). W drugim pojedynku, poszło nieco łatwiej. Nasz reprezentant wypunktował Japończyka Hirokumi Moto (11 : 6) i od medalu dzieliło go już tylko jedno zwycięstwo. Okazało się, że do rewanżowego pojedynku z Erdeiem nie dojdzie. Węgier, w 1/8 finału przegrał niespodziewanie z Turkiem Malikiem Beyleroglu, 9 : 10.

Pięściarz turecki, wydawał się być zawodnikiem absolutnie do pokonania przez Tomasza Borowskiego. Nie miał na swoim koncie właściwie żadnych osiągnięć. W MŚ, startował wcześniej dwukrotnie (w kategorii lekkośredniej) i za każdym razem przegrywał wyraźnie ze wspomnianym wcześniej Duvergelem. Na ME w Velje (już w wadze średniej) odpadł w 1/8 finału. Przy wicemistrzostwie świata, które znajdowało się w posiadaniu Polaka, jasne było, kto jest faworytem tego pojedynku.

Nasz zawodnik robił wszystko tak jak trzeba. Był pięściarzem zdecydowanie aktywniejszym. Posiadał inicjatywę, atakował, tymczasem więcej punktów znajdowało się po stronie Turka. Raz za razem głowa tureckiego pięściarza odskakiwała do tyłu po celnych prostych naszego zawodnika, jednak punktów nie przybywało! W miarę upływu czasu, Beyleroglu wiedząc, że prowadzi zaczął unikać walki. Klinczował, uciekał, czyli robił wszystko, aby „dowieźć” przewagę do końca. Zapewne kibice, którzy pamiętają ten pojedynek, mają przed oczyma postać tureckiego „wąsala”, który nie wiedzieć czemu prowadzi i rozpaczliwie broni niewielkiej przewagi w walce ze zdecydowanie lepszym Polakiem. Sędzia ringowy nie reagował na ewidentnie niezgodne z kanonami pięściarstwa zachowania tureckiego zawodnika. Po dziewięciu minutach zabrzmiał gong oznajmiający koniec pojedynku.

Chyba nikt nie miał wątpliwości, kto powinien zostać zwycięzcą tej walki. Arbitrzy punktowi byli jednak innego zdania i ostatecznie Tomasz Borowski został uznany za pokonanego. Okryte złą sławą „maszynki”, podliczyły Polakowi 12 punktów, przy 16 „oczkach” Turka. Po ogłoszeniu werdyktu stało się jasne, że Polska po raz pierwszy od 48 lat powróci z IO bez medalu wywalczonego w boksie.  Frustracja, smutek, żal, rozczarowanie. Takie odczucia pozostały po walce Tomasza Borowskiego, jak i po całym występie polskich pięściarzy na ringu w Atlancie. Gdyby sędziowie punktowali nieco bardziej roztropnie i zgodnie z prawdą, to wówczas sprawy mógłby się potoczyć zupełnie inaczej. W półfinale, Beyleroglu pokonał przez wskazanie sędziów (przy remisie 11 : 11) Algierczyka Mohameda Bahari, a następnie w finale, przegrał zdecydowane z Arielem Hernandezem 3 : 11. Można więc zaryzykować stwierdzenie, że Tomasza Borowskiego „okradziono” z medalu, na pewno brązowego a i być może srebrnego.

Atlanta, która kibicom w naszym kraju kojarzy się min. ze wspaniałym występem zapaśników, celnymi strzałami Renaty Mauer i spontanicznością 21 – letniego wówczas Mateusza Kusznierewicza, stała się miejscem gdzie odbył się swoisty pogrzeb polskiego pięściarstwa amatorskiego. Jedną z ofiar kontrowersji, które na olimpijskich turniejach pięściarskich zdarzają się niemal za każdym razem, padł Tomasz Borowski. Marnym pocieszeniem jest to, że znalazł się, można powiedzieć w doborowym towarzystwie, bowiem jednym z podobnie skrzywdzonych przez arbitrów, okazał się być w tym turnieju niejaki Floyd Mayweather jr., który w półfinale kategorii piórkowej, uległ w kontrowersyjnych okolicznościach Bułgarowi Serafimowi Todorowowi.

Dziś, dla „Pretty boy’a” – żywej legendy boksu zawodowego, jest to mało znaczący epizod, natomiast zarówno dla nas – polskich kibiców pięściarstwa, jak i dla samego Tomasza Borowskiego, niesprawiedliwy werdykt oznaczał bezpowrotną do dziś, stratę szansy na olimpijski medal. Bliżej wywalczenia krążka IO w ostatnich latach był tylko Andrzej Rżany, który w Atenach przegrał walkę ćwierćfinałową jednym punktem. W tym jednak wypadku, wielokrotny mistrz Polski oraz medalista MŚ i ME sam jest sobie winien, gdyż za wcześnie ogłosił się zwycięzcą wyrównanego pojedynku ćwierćfinałowego z Azerem Fuadem Asłanowem. Rżany przegrał na własne życzenie, Borowski na życzenie sędziów, którzy w półfinale widzieli brzydko walczącego Turka.

Czy inny werdykt byłby w stanie zatrzymać postępującą już wówczas agonię polskiego pięściarstwa amatorskiego? Trudno powiedzieć. Zapewne by ją opóźnił. Choć z drugiej strony, polscy zapaśnicy zdobyli na tych Igrzyskach 5 medali w tym trzy złote, a aktualnie sytuacja polskich zapasów jest niewiele lpsza od sytuacji pięściarstwa. Nie zmienia to jednak faktu, że medal Tomaszowi Borowskiemu się należał.

Z piętnem Atlanty pozostaje nam żyć do dziś. Na każde kolejne Igrzyska jeździ coraz mniej polskich pięściarzy: Sydney – 5, Ateny – 3, Pekin – 2. Złośliwi twierdzą, że w Londynie zabraknie Polaka w turnieju olimpijskim. Światełkiem w tunelu dla polskiego boksu amatorskiego jest wprowadzenie do programu IO rywalizacji kobiet. Naszą nadzieją na olimpijski krążek jest bez wątpienia Karolina Michalczuk. Zawodniczka klubu Paco Lublin, aby wystartować na londyńskim ringu, będzie musiała zmienić kategorię wagową, a następnie przebrnąć przez gęste sito eliminacji. Choć nie wszyscy kibice pięściarstwa sympatyzują z żeńską odmianą tego sportu, to mimo wszystko pozostaje nam życzyć pani Karolinie wszystkiego najlepszego. Być może to ona jest jedyną nadzieją na wydźwignięcie polskiego pięściarstwa amatorskiego z olbrzymiej zapaści.