ANDRZEJ WASILEWSKI: 10 LAT W BOKSIE (cz.1)

Michal Koper, Informacja własna

2009-08-07

W tym roku mija dokładnie 10 lat od momentu, gdy Andrzej Wasilewski, dziś szef grupy Bulit KnockOut Promotions, rozpoczął swoją przygodę z boks-biznesem. Zapraszamy do lektury "jubileuszowego" wywiadu z popularnym "Don Wasylem".

Dziś, w pierwszej części rozmowy, o początkach Andrzeja Wasilewskiego w roli menadżera...

- Jak trafił pan do boksu i kiedy pasja przerodziła się w biznes?
Andrzej Wasilewski:
Mój ojciec był całe życie zakochany w boksie amatorskim, przez wiele lat był prezesem Polskiego Związku Bokserskiego. Rodzice rozwiedli się, gdy miałem 7 lat i ojciec swoje obowiązki rodzicielskie wykonywał tak, że co drugą niedzielę zabierał mnie na mecze bokserskie Gwardii albo Legii Warszawa. Po meczu zwykle jedliśmy wspólnie obiad i rozstawaliśmy się. W ten sposób, chcąc, nie chcąc, od 5-6 roku życia kręciłem się przy ringu, widziałem wiele wspaniałych walk i, co tu dużo mówić, po porostu się wciągnąłem.

- Zapamiętał pan szczególnie któregoś z pięściarzy, których oglądał pan jako dziecko?
AW:
Chyba wszystkich pamiętam i jak sadzę, oni pamiętają mnie- Krzysia Kosedowskiego, Darka Kosedowskiego, Zbyszka Raubę, Bogdana Gajdę, Henryka Średnickiego, braci Skrzecz… W pamięci mam całe lata 80-te, wiele wspaniałych walk, turniej Feliksa Stamma, Lennoxa Lewisa w Hali Mirowskiej…

- W jakich okolicznościach zadebiutował pan jako menadżer bokserski?
AW:
Minęło wiele lat, trenowałem rekreacyjnie boks pod okiem Zbyszka Raubo i Zbyszek poprosił mnie, bym zaopiekował się młodym zawodnikiem o nazwisku Krzysztof Włodarczyk, który nie chciał już kontynuować kariery amatorskiej. Pojechałem więc z Krzyśkiem na obóz do Krzysztofa Zbarskiego, gdzie Krzysiek miał stoczyć sparing z Robertem Złotowskim, by pokazać, czy "ma papiery" na boks zawodowy. Robert miał wtedy jakąś kontuzję, więc 17-letni Włodarczyk sparował ze starym wygą, 120-kilogramowym Piotrem Jurczykiem. Posparowali, nic się nikomu nie stało. Po tym sparingu Krzysztof Zbarski oświadczył mi, że Krzysiek się do zawodowego boksu nie nadaje. Wróciłem do Warszawy i dwa dni później dowiedziałem się, że ktoś od Krzysztofa Zbarskiego pytał się o Włodarczyka trenera Okroja. Podobnie było z Andrzejem Gmitrukiem, który, również przez Huberta Okroja, starał się zabrać Krzysia z warszawskiej Gwardii. Wtedy nikt sobie nie zdawał sprawy, że człowiekiem najbliższym Krzysztofowi był Zbyszek Raubo i to on "trzymał rękę" na Krzysiu, a nie szef trenerów Gwardii Hubert Okrój. Jakiś czas potem sami przyprowadziliśmy Krzyśka do pana Andrzeja Gmitruka, który miał wówczas perfekcyjnie zorganizowaną grupę, kilku naprawdę świetnych bokserów i swoją pierwszą zawodową walkę Krzysztof stoczył w barwach grupy Panix Europe pod opieką pana Andrzeja Gmitruka. Potem niestety współpraca jakoś nam się nie układała i zostałem zmuszony przez życie, by zacząć działać samodzielnie. Wtedy na polskim rynku potworzyły się różne grupki, firemki, ja z tego korzystałem, przywoziłem im Krzyśka wraz z przeciwnikiem, opłacając wszystko sam, i tak wyglądały pierwsze zawodowe występy "Diablo".

- Początki zatem łatwe nie były…
AW:
To prawda. Wówczas w Polsce rządziły dwie wielkie grupy- Andrzeja Gmitruka i Krzysztofa Zbarskiego. Obie te firmy zarabiały z telewizji pieniądze, które do dzisiaj są dla nas niewyobrażalne. Za tymi firmami stał też wielki kapitał zagraniczny i ogólna wiedza. My zaczynaliśmy bez telewizji, bez kontaktów międzynarodowych, z Krzysiem, z którego wszyscy się trochę podśmiewali, że może i talent ma, ale jeszcze na boks zawodowy jest dla niego za wcześnie. Jak dzisiaj patrzę na to z perspektywy czasu, to nie wiem, jak to się stało, że my tak urośliśmy, a tamte grupy jednak stały się mniejsze. Pierwszą dużą galę zorganizowaliśmy na warszawskim Torwarze w 2001 roku- boksowali tam między innymi Przemek Saleta i Krzysztof Włodarczyk- i od tego czasu zaistnieliśmy, co prawda jako początkująca, ale już grupa boksu zawodowego. Już wtedy byli z nami, oczywiście bardziej po przyjacielsku niż biznesowo, Przemek Saleta, Krzysztof Włodarczyk, Wojciech Bartnik, Krzysiu Bienias, Tomasz Bonin- można to już było nazwać grupą. W tym momencie zaczęliśmy szukać sponsorów, zaczynaliśmy być rozpoznawalni na rynku marketingowym- i tak od roku 2001 jako firma działamy do dziś.

- Z tych 10 lat jaki moment wspomina pan najmilej?
AW:
Trudne pytanie, bo ciężko jednoznacznie zdefiniować takie pojęcie jak "ludzka satysfakcja", natomiast na pewno wielką radość sprawiło mi zwycięstwo Krzysia Włodarczyka nad Vincenzo Rossistto we Włoszech. Pamiętam, jakie przed naszym wyjazdem do Italii pojawiały się artykuły w prasie utrzymane w tonie: "kolejny młody obiecujący sportowiec został sprzedany za granicę bez żadnych szans na wygraną". Wszyscy wróżyli nam porażkę, pluli na Bogu ducha winnego Krzyśka. Chyba jedyną osobą, która twierdziła, że Krzysiek ma szansę wygrać i że trzeba jechać, był Przemek Saleta, któremu jestem bardzo wdzięczny, bo trzeba przyznać, że na boksie zawodowym zna się jak mało kto i wiele się od niego nauczyliśmy, zarówno zawodnicy, jak i ja jako menadżer i promotor.

- A co z mistrzostwem IBF wywalczonym przez "Diablo" w Warszawie?
AW:
To też była przyjemna chwila, ale trzeba przyznać, że gdy samemu organizuje się tak dużą imprezę, pojawia się stres i duże zmęczenie i w takich okolicznościach ciężko o swobodną radość. A w przypadku walki z Rosisto to było tak, że pojechaliśmy na Sardynię, pomieszkaliśmy trochę w hotelu, poobserwowaliśmy jak lokalny organizator uwija się przy imprezie i wygraliśmy… Gala na Torwarze to były wielotygodniowe nieustające nerwy i przygotowania- na pewno sportowo to był największy sukces, ale same pozytywne emocje były raczej mniejsze niż w przypadku walki we Włoszech.

- Chwila do której wraca pan najmniej chętnie?
AW:
Paskudnym momentem był werdykt w walce Zegana z Grigorianem- chyba najbardziej bolesny, jeśli chodzi o ambicje sportowe. Obrzydliwie czuliśmy się też po walce Włodarczyka z Mełkomianem, ale chyba jednak najbardziej bolesnym wspomnieniem jest walka Zegana, bo mimo że nasze drogi z Maćkiem się rozeszły, to po tej walce mógł zostać mistrzem świata i to nie podlega dyskusji. Uważam, że gdyby Maciek wówczas ten tytuł zdobył, w inny sposób mogłyby się potoczyć losy całego polskiego boksu zawodowego. W ogóle towarzyszą mi mieszane uczucia, gdy wspominam wyjazdy do Niemiec do Petera Khola, który, widząc potencjał polskiego rynku, bardzo wokół nas "skakał", zapraszał z rodziną na obiady, kolacje. To dla mnie, wówczas małego menadżera z Polski, była rzecz niesamowita, że spotykam się z takim przyjęciem ze strony ludzi, o których wcześniej czytałem tylko w gazetach- siedział obok nas Kliczko, Michalczewski, naprawdę wielkie nazwiska. Potem się jednak okazało, o czym przekonaliśmy się boleśnie, że grupa Universum po prostu miała taki zwyczaj, że gdy powstawał nowy rynek, ona starała się go zdominować i wyciąć- udało im się to zrobić w Czechach na Węgrzech i w Rumunii. Szybciutko dopisali też po jednej przegranej do rekordów Włodarczyka i Zegana, czyli naszych dwóch głównych zawodników, ale jakoś jednak udało nam się przetrwać.  

Rozmawiał: Michał Koper

CIĄG DALSZY JUŻ WKRÓTCE NA BOKSER.ORG...