CUDU NIE BYŁO

Łukasz Dynowski, Informacja własna

2009-05-03

Mówią, że wiara czyni cuda. W świecie boksu niektórzy twierdzą, że cuda czynią ludzie o nazwisku Mayweather. Na to właśnie liczyli sympatycy Ricky'ego Hattona (45-2, 32 KO). Wierzyli, że pod okiem samozwańczo określającego się mianem najlepszego trenera świata Floyda Mayweathera Seniora ich pupil przejdzie niezwykłą przemianę pozwalającą mu boksować w tej samej lidze, co jego rywal Manny Pacquiao (49-3-2, 37 KO). Jak się jednak okazało, Floyd "Joy", wbrew temu co sam może twierdzić, cudotwórcą nie jest.

Minionej nocy w MGM Grand jego podopieczny nie zaprezentował niczego, co mogłoby świadczyć o zapowiadanej metamorfozie. Od początku w swoim stylu ruszył do ataku, kompletnie się przy tym odsłaniając, ku uciesze przeciwnika, który jako wirtuoz ofensywy tylko czekał na pojawienie się luk w obronie oponenta. Już po pierwszych akcjach wiadomo było, że za kilka minut sprzedawcy w lokalach w Las Vegas będą liczyć dolary spływające do ich kas z portfeli zasmuconych angielskich kibiców. Niewiele brakowało a turyści z Europy, niczym kiedyś nasi rodacy rozczarowani krótkimi występami Andrzeja Gołoty, okupiliby bary już po pierwszej rundzie, w której Hatton dwukrotnie był liczony. Gong jednak uratował "Hitmana" i przedłużył o kilka chwil nadzieje jego sympatyków.

Jednominutowa przerwa wystarczyła na to, aby Ricky doszedł do siebie, ale w drugim starciu wciąż popełniał te same błędy i katastrofa była nieunikniona. Zmaterializowała się na kilka sekund przed zakończeniem rundy, gdy Manny wystrzelił piekielny lewy sierpowy, po którym nie było nawet potrzeby liczenia spoczywającego bez ruchu na macie Brytyjczyka. Pokonanemu sekundanci i lekarz natychmiast udzielili pomocy i po częściowym odzyskaniu świadomości był on w stanie o własnych siłach udać się do szatni, skąd przewieziono go do szpitala. Na szczęście nie stwierdzono u niego żadnych poważnych obrażeń.

Po walce zwycięzca przyznał, że był zaskoczony tym jak krótko trwał pojedynek. Nie zdziwiło to natomiast jego szkoleniowca Freddie'ego Roacha, który zapowiadał, że "Pac Man" rozstrzygnie mecz w ciągu trzech rund. Jak zdradził trener w pomeczowym wywiadzie udzielonym telewizji HBO, przez cały cykl przygotowawczy pracował ze swoim podopiecznym nad prawym sierpowym, który miał być kluczem do sukcesu w MGM Grand. Cios ten rzeczywiście okazał się ważnym elementem taktyki, zaskakując wielokrotnie w ciągu tych kilku minut walki zawodnika z Manchesteru i dając w pierwszej rundzie początek serii nokdaunów.

Pacquiao zapytany o przyszłość, jak zawsze skromnie odpowiedział, że jest gotów walczyć z każdym, a to, kto to będzie, zależy wyłącznie od jego promotorów. Ci mają szerokie pole manewru. Bob Arum oznajmił jakiś czas temu, że możliwa jest walka z Miguelem Cotto, który w czerwcu będzie bronił pasa WBO w wadze półśredniej. Niewykluczony jest również wspomniany przez Roacha na pomeczowej konferencji prasowej pojedynek z Shane’em Mosley’em. Starciem, które jednak najbardziej rozbudza apetyty kibiców jest batalia Pacquiao ze zwycięzcą lipcowego meczu pomiędzy powracającym na ring Floydem Mayweatherem Juniorem a dobrze znanym Manny'emu Juan Manuelem Marquezem, z którym Filipińczyk stoczył w przeszłości dwa porywające pojedynki (zwycięstwo i remis). Nagrodą w walce z którymś z wyżej wspomnianych byłyby nie tylko ogromne pieniądze, ale i niepodważalny status najlepszego pięściarza ostatnich lat.