NA CHŁODNO - NIE BYŁO PRZEKRĘTU

Piotr Momot, Informacja własna

2008-12-21

Wczoraj na ringu w Zurychu doszło do dziwnego wydarzenia. Nikołaj Wałujew obronił tytuł mistrza świata pokonując na punkty Evandera Holyfielda, stosunkiem głosów dwa do remisu. To co oglądaliśmy w Szwajcarii ciężko nazwać walką, bowiem prawdziwi ringowi wojownicy mogliby się naprawdę obrazić. Nic związanego z tym wydarzeniem nie szło tak jak powinno. Poczynając od okoliczności w jakich doszło do podpisania kontraktu na ten pojedynek, poprzez sam jego przebieg, a kończąc na komentarzach po jego finiszu.

Evander Holyfield to legenda boksu. Oprócz umiejętności bokserskich zawsze urzekał swoją osobowością i z miejsca stawał się ulubieńcem tłumów. Jednak dlaczego wczoraj dostał szansę na zdobycie mistrzostwa świata, nie pojmuje chyba nawet sam zainteresowany. Ostatniego przyzwoitego rywala pokonał 6 lat temu. Ostatnie zwycięstwo odniósł półtora roku temu. Od 13 miesięcy w ogóle nie boksował. Jeśli ktoś o takim dorobku dostaje szanse na zdobycie jednego z najbardziej prestiżowych pasów wagi ciężkiej, to już wygląda to absurdalnie. Jeśli ktoś taki dodatkowo by zdobył ten pas, ośmieszyłby boks i niesamowicie osłabił wagę zdobywanych dzisiaj tytułów. Na jego miejscu powinien stać Kali Meehan. Człowiek co prawda również bez wybitnych osiągów i głośnych nazwisk na koncie, ale pozostający aktywny, cierpliwie budujący swoją pozycję w rankingach oraz oficjalny pretendent do tytułu WBA, który był stawką wczorajszej potyczki. Meehan podpisał nawet wstępne porozumienie co do walki z rosyjskim olbrzymem, ale ostatecznie tę walkę przełożono na przyszły rok.

Sam pojedynek pomiędzy Nikołajem Wałujewem i Evanderem Holyfieldem był słaby, nudny i zniechęcający, aby pozostawać przy jego oglądaniu. W pierwszej rundzie Amerykanin przeżył szok, kiedy okazało się, że Rosjanin nie ustępuje mu szybkością rąk. Wtedy Holyfield zdecydował się, że spróbuje pokonać swojego potężnego rywala bronią, jaką skutecznie wykończył go Rusłan Szagajew. Po przegranym pierwszym starciu, rzeczywiście owy plan taktyczny okazał się skuteczny. Holyfield kręcił kółka wokół Wałujewa, przeważnie udając się w swoją prawą stronę, uciekając tym samym od najgrożniejszej broni Rosjanina, prawego prostego. Przez kolejne trzy rundy Amerykanin unikał jakiegokolwiek kontaktu z rywalem, 2-3 razy na rundę doskakiwał do niego z kombinacją ciosów, które nie tylko skutecznie, ale i bardzo efektownie dla oka trafiały rywala i zapewniały mu wygrane w kolejnych starciach. Kłopot jednak w tym, że mniej więcej od piątej rundy Wałujew połapał się w planie swojego konkurenta i zaczął skutecznie na niego odpowiadać. Prawdopodobnie siedząc w narożniku, zapaliła mu się zielona lampka, uświadamiająca o tym, że jeśli tylko będzie wyprowadzał ciosy, które niekoniecznie muszą trafiać czysto w głowę ale także w brzuch, klatkę piersiową czy nawet ramiona, to przy tak niskiej aktywności swojego rywala będzie wygrywał kolejne starcia. Od szóstej rundy Rosjanin był zdecydowanie bardziej aktywny w porównaniu z początkiem pojedynku i konfrontacja bardzo się wyrównała. Z czasem Holyfield opadł z sił i pod koniec oglądaliśmy już dominację Wałujewa.

Cały spektakl zakończył się wygraną na punkty Rosjanina. Wynikiem, z którym ciężko dyskutować. Osobiście punktowałem 116-112 Dla Wałujewa, ale mogłem też punktować 115-113 lub 115-113 dla Holyfielda czy 116-112 dla Amerykanina. Skąd taka rozbieżność ? Bo wiele rund w tej walce było niezwykle wyrównanych. Oprócz starć drugiego, trzeciego i czwartego, które dosyć wyraźnie były wygrywane przez Holyfielda oraz rund dziewiątej, dziesiątej i jedenastej, w których bezsprzecznie zwyciężył Wałujew, pozostałe starcia mogły pójść w każdą stronę. Wiele osób mówi tutaj o przekręcie czy nieuczciwym rezultacie. Jeśli robią to kibice, którzy z całego serca dopingowali Amerykaninowi, prawdopodobnie dlatego że nawet nie wiedzieli kim jest jego rywal, to w porządku. Ale jeśli wtórują im komentatorzy telewizyjni, to trzeba już się złapać za głowę. Pomijając już fakt, że samo komentowanie było bardzo stronnicze, to komentarze po walce były zupełnie niepotrzebne. Przypomina mi się walka Cory Spinks - Jermain Taylor. Jeśli wczorajszy pojedynek był najgorszą "walką" o mistrzostwo świata wagi ciężkiej, to starcia Taylora ze Spinksem było niezaprzeczalnie najgorszym pojedynkiem o prymat w kategorii średniej. Wtedy również wiele osób do końca nie wiedziało jak punktować, bo starcie było bliźniaczo podobne do tego z Zurychu. To samo tyczy się poprzedniej walki Nikołaja Wałujewa, kiedy jego przeciwnikiem był John Ruiz. Portorykańczyk zadał zdecydowanie więcej czystych ciosów w walce z Rosjaninem niż Holyfield. Od pierwszej do ostatniej rundy dyktował warunki rywalizacji i po ogłoszeniu wyniku również publiczność na sali buczała. Wtedy nikt nie krzyczał o niesprawiedliwości. Dlatego, że Ruiz nie jest tak sympatyczny jak Evander ? Dlatego, że nie boksuje efektownie, często wydaje się, że myli pięściarstwo z zapasami, a z jego życiem prywatnym nie wiążą się żadne ciekawe historie ? Wówczas komentatorzy stosowali dokładnie odwrotną taktykę jak wczoraj. Ciosy Ruiza były przemilczane, natomiast natarcia ze strony Wałujewa nadmuchiwane do niezdrowych rozmiarów. To samo mieliśmy w Szwajcarii. Ciosy Rosjanina przeszły bez głosu, a każda próba ataku Amerykanina niezależnie od tego czy udana czy nie, była głośno oklaskiwana.

Nie ulega wątpliwości, że Holyfield zaczął ten pojedynek lepiej i po pierwszych paru rundach prowadził na punkty, ale niektórzy tak uwierzyli w możliwość sprawienia sensacji przez Amerykanina, że nie widzieli iż od połowy walki Evander nie jest już tak samo skuteczny jak na początku. Właściwie potem jego styl wręcz irytował, a sam pięściarz bardzo ciężko oddychał i rzadko wyprowadzał jakiekolwiek uderzenie. Każdy zawodowy sędzia powie, że nie wygra się rundy bez zadawania ciosów. Wyraz twarzy Holyfielda również nie wskazywał na to, aby Evander mógł się czuć lepszym. Pojedynek był wyrównany, ale wiek pretendenta dał znać o sobie i zaważył na końcowym rezultacie, o którym zdecydował szwedzki sędzia Michael Hook dając wygraną 115-114 Wałujewowi. Jeśli Holyfieldowi starczyłoby sił na dwie ostatnie rundy, to na pewno byłby ogłoszony zwycięzcą. Tak się jednak nie stało. Swoją drogą, to już drugi w ciągu ostatniego miesiąca pojedynek, kiedy sędzia Hook swoim magicznym 115-114 rozstrzyga o wszystkim. Pierwszy taki przypadek miał miejsce w Katowicach. Wtedy Rafał Jackiewicz pokonał Jana Zavecka, broniąc przy okazji pas mistrza Europy. W obydwu walkach można było dać remis. Tyle, że w starciu Polaka ze Słoweńcem dlatego, że szkoda było kogokolwiek ukarać porażką. W tym wczorajszym pojedynku natomiast, żal było dać komukolwiek pas, bo nikt na niego nie zasłużył. Pretendent, który wyglądał jakby od pewnego momentu chciał tylko przetrwać pełen dystans, a nie wygrać oraz mistrz, który nie wie jak skracać ring i skutecznie atakować.

Sędzia Hook po raz kolejny sprawił również, że nasi rodzimi eksperci po walce uznali wynik za skandal. Zamiast wytłumaczyć, podobnie jak w przypadku walki Jackiewicza, że to nie była walka łatwa do punktowania, że było bardzo wiele rund, które mogły iść w obie strony, to skupili się robieniu z boksu dyscypliny, w której nieważne są umiejętności, a układy. Tak faktycznie często bywa, ale jeśli chcemy promować boks, emitując go w dobrym czasie antenowym na ogólnopolskiej telewizji, to takie rzeczy są niedopuszczalne. Chyba, że ktoś chciał sprawić, aby następnym razem każdy siedzący przed telewizorem z pilotem w ręku upewnił się trzy razy, że na innych kanałach nie ma żadnego dobrego filmu zanim poogląda trochę "mordobicia". Jutro tabloidy zatem napiszą o wielkim oszustwie i dalej będzie się rozmywało dobre imię naszej ukochanej dyscypliny. Z resztą, już dzisiaj na bardzo poczytnych portalach i blogach możemy przeczytać, że "boksie zawodowym liczą się najwyraźniej tylko pieniądze. Boksem nie warto się jarać. Nawet szermierka ma więcej sensu.". Jeśli o wywołanie takiego wrażenia chodziło wczoraj wszystkim, to gratuluję. Misja zakończyła się sukcesem.