PACQUIAO ZAKOŃCZYŁ KARIERĘ OSCARA

Przemek Garczarczyk, Informacja własna

2008-12-08

„Boli cię głowa?”- zapytał Oscara De La Hoyę (39-6, 30 KO) po ósmej rundzie walki z Manny „Pacanem” Pacquaio (48-3, 36 KO) lekarz zawodów. Dziesięciokrotny mistrz świata nawet nie odpowiedział, tylko smutno popatrzył przed siebie. Głowa na pewno bo go bolała, ale nawet nie od setek ciosów Filipińczyka, które  spadały na jego głowę z przerażającą łatwością, ale od jednej myśli „Po co mi to było? Tak my wyglądać koniec mojej kariery?” Jeśli rzeczywiście tak się stanie – Oscar nie wykluczył tego zaraz po walce – to wypełniona do ostatniego miejsca sala MGM Grand Garden w Las Vegas była świadkiem jednego z najboleśniejszych upadków w historii boksu.  Manny Pacquiao, który miał być zbyt mały, zbyt lekki i zupełnie nie przygotowany do walki w kategorii 147 funtów z pięściarzem  klasy De La Hoyi nie tylko wygrał ze Złotym  Chłopcem – on go ośmieszył, a dla tego ostatniego decyzja o poddaniu sie przed dziewiąta rundą będzie policzkiem, którego meksykańscy rodacy nigdy mu nie wybaczą. A Oscara głowa będzie bolała za każdym razem, jak przypomni sobie o wieczorze 6 grudnia w Las Vegas...

Dziewięciu na dziesięciu z dziennikarzy siedzących przy ringu postawiło przed walką Pacquiao – De La Hoya na łatwe zwycięstwo Złotego Chłopca. Miał być zbyt duży, zbyt silnie bijący i zbyt doświadczony na kogoś, kto nigdy nie boksował w tej kategorii wagowej. Konsternacja rozpoczęła się tak naprawdę już podczas ważenia, gdzie  De La Hoya pojawił się poniżej limitu 147 funtów, a sięgnęła zenitu, kiedy w momencie wyjścia do walki miał o dwa funty  MNIEJ niż filipiński rywal, który przecież kilka miesięcy temu włączył jeszcze w kategorii do 129 funtów.  Zamiast spodziewanych przynajmniej  160 funtów, które miały przytłoczyć, na ring wyszła wychudzona wersja byłego mistrza świata w pięciu kategoriach wagowych. Wychudzona, słaba i wolna co było widać od pierwszej rundy, kiedy Oscar zupełnie nie potrafił poradzić sobie nie tylko z  odwrotną pozycją z jakiej walczył „Pacman”, ale z jego ciągłą zmianą pozycji i szybkością zadawanych ciosów. Na twarzy Pacquiao widać było wyraz niedowierzania, kiedy pierwszy jego cios z lewej wszedł pomiędzy rękawice De La Hoyi z taka łatwością, jakby Filipińczyk walczył z niedoświadczonym sparingpartnerem, a nie jednym z najbardziej utytułowanych pięściarzy globu. Później wyraz niedowierzania zamieniał się w uśmiech, kiedy celu dochodził cios numer 20, 50, 100...

Najbardziej zaskakujący w tej walce był nie fakt, że  „Pacman” trafiał De La Hoyę bo tego się można było spodziewać ze strony znanego z szybkich rak Filipińczyka. Przerażająca była natomiast niemoc  Oscara, który przez pierwsze pięć rund tylko RAZ trafił Pacquiao więcej niż jednym ciosem, zupełnie nie wiedząc jak atakować ciągle zmieniającego pozycję mistrza świata wszech wag. Wielokrotnie zdarzało się, że Oscar zadawał ciosy tam, gdzie... przed chwila stał Pacquiao, który kiedy zdał sobie sprawę, że to będzie najłatwiej zarobione $11 mln w życiu- czyli po  już po trzeciej rundzie- zaczął po prostu bawić się ze sławnym rywalem. 

Statystyka nie kłamie:  Pacquiao zadał podczas ośmiu rund 195 tzw. „power punches” czyli silnych ciosów, zostając trafiony zaledwie 51 razy; w siódmej rundzie, w której nawet ci, którzy nie lubią De La Hoyi musieli mu współczuć: Pacquiao trafił go  45 uderzeniami, inkasując tylko pięć. Najbardziej dobitnym obrazem całkowitego zniszczenia legendy była jednak skuteczność „Pacmana”– 59 procent silnych ciosów dochodzących celu to statystka, jaką widzi się, kiedy mistrz świata  walczy na sparingu z kimś, kto miesiąc temu założył rękawice.

„Freddie, miałeś rację. Już nic ze mnie nie zostało.”- powiedział do Freddie Roacha, swojego byłego, a obecnie trenera Pacquiao, De La Hoya, komentując prorocze słowa szkoleniowca. Roach przepowiedział przed walką, że Oscar nie potrafi już zadawać ciosów rozstrzygających  walkę i dlatego przewiduje zwycięstwo swego boksera przez nokaut „gdzieś koło 8- 9 rundy”. „Nieźle dziś walczyłem”– te słowa „Pacmana” spokojnie można zaliczyć do niedopowiedzeń dekady. 29-letni Filipińczyk stał się w sobotę wieczorem supergwiazdą sportu, a wygrywając z De La Hoyą potwierdził swój przydomek „meksykańskiego zabójcy” mając na rozkładzie praktycznie wszystkich wielkich bokserów z tego kraju. W 2009 roku będą czekali na niego już nie Meksykanie, ale Brytyjczyk Ricky Hatton i niepokonany  i chwilowo odpoczywający na emeryturze Amerykanin Floyd Mayweather Jr. W obu z nich „Pacman”, ten mały wielki czlowiek, który już zapowiedział tradycyjne rozdawanie pieniędzy najbiedniejszym mieszkańcom Filipin, będzie faworytem.

Przemek Garczarczyk